eu_green_logo_szare.png

Aktualności

Prof. Stępień: – Chciałem zostać siatkarzem

Nowo mianowany prof. Bogdan Stępień, dziekan Wydziału Przyrodniczo-Technologicznego o miłości do siatkówki, czy nauczyciel jest jak trener i o tym, że pamiętając o prawach, zapominamy często o obowiązkach.

Jak to jest być profesorem?

Jeszcze nie wiem, muszę się przyzwyczaić do tego uczucia, ale nie da się ukryć, że jest miłe. W końcu w tej ścieżce akademickiej pracuje się na tytuł profesora kolejnymi stopniami, wspinając się czasem szybciej, czasem wolniej, ale nieustannie dążąc do wyznaczonego celu. A jak się go już osiągnie, to prawdę mówiąc, trzeba znaleźć sobie nowe wyzwanie, bo przecież trudno tak po prostu spocząć na laurach.

Jest Pan inżynierem, ale na uczelni przyrodniczej. Da się połączyć konkret, konstrukcję z nieprzewidywalnymi żywiołami?

Możemy te żywioły opanowywać na tyle, na ile jest to możliwe. A jeżeli będziemy badać, analizować i wyciągać wnioski, to będziemy też i przewidywać, co się może zdarzyć. To zaś daje nam wiedzę o tym, że pewne rzeczy możemy robić inaczej, tak, by chociaż minimalizować straty. Dzisiaj na przykład wiemy, że zalesione kępy na ogromnych połaciach ziemi nie są stratą tego areału, tylko rezerwuarem wody, który korzystnie oddziałuje na tę glebę, szczególnie w czasie suszy. Jeszcze nie tak dawno temu dominowało myślenie w kategoriach straty ekonomicznej, skłaniające do zagospodarowania takiego zalesionego kawałka na polu. Dzisiaj rolnik już wie, że straty spowodowane suszą są znacznie wyższe niż zyski z obsiania zalesionej wyspy.

Instynkt można wypracować, ale żeby działać instynktownie trzeba ciężko pracować. W tej pracy potrzebna jest wiedza, logika i umiejętność przewidywania kilka ruchów do przodu

Z jednej strony mamy susze, z drugiej powodzie, które doprowadzają do strat liczonych w miliardach złotych.

Niż genueński, który przyniósł nie tylko nam ostatnią powódź, to opady rzędu 300 litrów na metr kwadratowy. To pięciokrotnie więcej niż średnio w miesiącu. I nie jesteśmy w stanie zahamować tych ulew, skumulować spadającej wody, tak, by potem bezpiecznie ją wykorzystać. W efekcie rzeczywiście mamy suszę trwającą tygodniami, a potem gwałtowne ulewy nie tylko niszczące miasta i wsie, ale też „zabierające” glebę, która mówiąc kolokwialnie, spływa do morza i tracimy ją bezpowrotnie. I powiem krótko: to nasza wina.

Aż tak?

Tak, tu nie ma wątpliwości, że to nasza odpowiedzialność. To ludzie betonują rzeki, zamieniając ich koryta w autostrady, którymi wezbrana woda pędzi jak szalona. Wycinamy lasy, takie same autostrady tworząc na zrębach. Na szczęście w tych samych lasach tworzymy też specjalne zbiorniki na wodę. Korzystają z nich w pierwszej kolejności dzikie zwierzęta, ale z naszego punktu widzenia kluczowe jest to, że w tych zbiornikach gromadzi się woda, co jest jednym z elementów budowania bezpieczeństwa przeciwpowodziowego.

Prof. Stępień: – Marzyłem o AWF-ie, w liceum byłem w klasie sportowej, a ostatecznie zostałem inżynierem
Prof. Stępień: – Marzyłem o AWF-ie, w liceum byłem w klasie sportowej, ale miłość do siatkówki pozostała
fot. archiwum prywatne

Kiedy zaczynał Pan studia, dominowało myślenie inżynierskie, czy przyrodnicze?

Przychodziłem na studia inżynierskie, ale też pamiętam, że zaczynałem swoje studiowanie w innych czasach.

Każdy o swojej młodości mówi, że to były inne czasy.

Zapewne, nam jednak mówiono też, że nasz kierunek jest wyjątkowy, jeden z naszych wykładowców, docent Drozd powtarzał nam, że jesteśmy oficerami rolnictwa.

Lubił wojsko?

Tego nie wiem. (śmiech) Sądzę jednak, że raczej podkreślał znaczenie mechanizacji rolnictwa, inżynierii rolniczej. Uczono nas, że będziemy inżynierami, ale z czasem uświadamialiśmy sobie, że takimi, którzy będą musieli współdziałać z przyrodą.

Rynek urządzeń, które pracują w przemyśle rolno-spożywczym jest tak ogromny, zmienia się tak dynamicznie, że tu trudno i o nudę, i o zastój

Czyli to myślenie się zmieniało?

Cały czas się zmienia, bo cały czas pracujemy nad tym, jak nowocześnie, a przede wszystkim mądrze uczyć. Rolnictwo to dzisiaj potężna gałąź gospodarki, ale przede wszystkim coraz więcej ludzi ma świadomość, że to gałąź newralgiczna, od której zależy nie tylko, czy będziemy mieli co jeść, ale też to, w jakim środowisku będziemy żyć i co zostawimy przyszłym pokoleniom. Co ciekawe, jako dziekan nie raz od studentów kierunku studiów Zarządzanie i inżynieria produkcji słyszałem i słyszę zastrzeżenie, że na tym kierunku mają za dużo przedmiotów  przyrodniczych. Od razu mam wtedy ochotę wyjść z nimi przed budynek Centrum Dydaktyczno-Naukowego, żeby pokazać im napis nad wejściem. Przecież studiują na uczelni przyrodniczej, a z dyplomem w ręce nie będą zarządzać produkcją gwoździ, tylko produkcją tego, co nam daje przyroda. I przyznam, że wielką tajemnicą jest dla mnie fakt, jak to się dzieje, że nasi absolwenci studiów inżynierskich wspomnianego kierunku przyjmowani są na politechnikę na studia drugiego stopnia. Nawet zadałem w tej sprawie pytanie ekspertom z Polskiej Komisji Akredytacyjnej, jak to możliwe.

I co odpowiedzieli?

Uśmiechnęli się, że tak nie powinno być, ale jak widać jest.

Studenci dzisiaj są inni?

Tak, ale wszyscy się zmieniamy, więc młodzież też. Jako społeczeństwo jesteśmy zamożniejsi, bardziej świadomi swoich praw. To zresztą widać, kiedy studenci walczą o swoje prawa, zapominając, że obok praw są też obowiązki. I dobrze by było, żebyśmy zawsze wiedzieli, że one są ze sobą powiązane. Wszyscy powinniśmy wiedzieć, że przychodząc na zajęcia czy do pracy wchodzimy w mury uniwersytetu, a to nas zobowiązuje do określonego zachowania, postaw. Nie lubię moralizowania, ale jednak są rzeczy, jakich po prostu w murach uniwersyteckich robić nie wypada.

– Bardzo ważne jest dla mnie zaufanie współpracowników – podkreśla prof. Bogdan Stępień
– Bardzo ważne jest dla mnie zaufanie współpracowników – podkreśla prof. Bogdan Stępień
fot. Tomasz Lewandowski

Jest Pan kolejną kadencję dziekanem. To wyzwanie, zobowiązanie, odpowiedzialność?

Wszystko razem. I na pewno jest to zadanie trudne, ale nikt mnie do niego nie zmuszał. Habilitację zrobiłem w październiku 2010 roku, a w kwietniu 2011 zostałem prodziekanem – funkcję zaproponowała mi dziekan prof. Danuta Parylak, bo kolega, który ją sprawował, musiał zająć się realizacją dużego projektu dydaktycznego związanego z kierunkiem odnawialne źródła energii i gospodarka odpadami. Przyznam, że po habilitacji pojawia się taki stan zawieszenia, zadowolenia, bo już się praktycznie przeszło te najważniejsze stopnie i człowiek się zastanawia, w którą stronę dalej iść. I wtedy pojawiła się propozycja ze strony dziekan Parylak. Ucieszyłem się i po godzinnej rozmowie ją przyjąłem. Podszedłem zresztą do tego wyzwania bardzo technicznie.

Jak inżynier?

Można tak powiedzieć, uznałem, że mam przed sobą półtora roku kadencji, jak okaże się, że wybór nie był dobry ani dla mnie, ani dla wydziału, po prostu w naturalny sposób odejdę z tej funkcji.

A jednak Pan został.

I okazało się, że to jest bardzo ciekawe doświadczenie, tym bardziej że kiedyś chciałem nawet studiować na Uniwersytecie Ekonomicznym zarządzanie i ekonomię, lubię kwestie organizacyjne, a potem doświadczenie zdobywałem u kolejnego dziekana, późniejszego prorektora prof. Adama Szewczuka.

Jako dziekan jest Pan bardziej urzędnikiem, czy jednak wciąż naukowcem?

Jednak urzędnikiem, nie ma możliwości fizycznej, by pełniąc tę funkcję realizować kilka projektów czy głęboko angażować się w badania, ale też jest to wybór. Czy słuszny? To weryfikują współpracownicy i studenci praktycznie każdego dnia.

Czym się Pan kieruje w swoim życiu zawodowym? Zostając studentem, nie zakładał Pan przecież, że będzie profesorem i dziekanem wydziału, na którym studiował.

Zacząłbym od tego, że nie odkładam rzeczy na później, perspektywa dnia nie może przesłaniać mi tego, co będzie za jakiś czas. Planuję i staram się uczyć innych tego planowania. I najwięcej wyniosłem z domu, z obserwowania innych. To w domu i w szkole średniej nauczono mnie tych prostych rzeczy i zachowań, które nazywamy kindersztubą, czy dobrym wychowaniem: mówienia „dzień dobry”, tego, że kiedy ktoś wchodzi do pokoju, to witając się należy wstać z krzesła. Pamiętam do dzisiaj, jak pan od fizyki przyszedł rano na lekcje, a my, jak to nastolatki, nawet nie siedzieliśmy, ale bardziej leżeliśmy na korytarzu przed salą. On odczekał, wpuścił nas do klasy, po czym zrobił nam taki wykład, że wciąż go pamiętam. Ale, żeby też było jasne – nie od razu zrozumieliśmy to, co do nas wtedy mówił. Ta refleksja przyszła z czasem. Muszę się zresztą do czegoś przyznać…

Do czego?

Z natury jestem trochę tchórzliwy, więc jak dostrzegam przed sobą jakąś barierę, to już zawczasu robię wszystko, by zderzenie z nią było jak najmniej bolesne.

Nie nazwałabym tego tchórzliwością, a raczej roztropnością.

Można i tak. Ale podam przykład.

Czekam.

Kiedy szykowałem się do habilitacji, jeździłem na seminarium do słynnego profesora Lewickiego z SGGW w Warszawie. Wszyscy byli przemili, kulturalni, ale kiedy pojechałem na to seminarium, po roku wiedziałem, że to, iż mówimy do siebie po imieniu, nie oznacza taryfy ulgowej – jedna z osób z tego seminarium miała być moim recenzentem. I nie umiałem tej świadomości wyłączyć, wiedziałem, że do kolokwium muszę być perfekcyjnie przygotowany. Pod każdym względem.

Może to po prostu kompleks prymusa?

Możliwe, bo nie znoszę robienia czegokolwiek po łebkach. Dlatego staram się być przygotowany również do tych nieplanowanych zdarzeń i wydarzeń.

– Czasem mam ochotę zabrać studentów przed budynek, żeby zobaczyli nazwę uczelni, na której studiują – uśmiecha się prof. Stępień
– Czasem mam ochotę zabrać studentów przed budynek, żeby zobaczyli nazwę uczelni, na której studiują – uśmiecha się prof. Stępień
fot. Tomasz Lewandowski

Czemu wybrał Pan studia z mechanizacji rolnictwa? 

Kończyłem II LO we Wrocławiu, sportowe. Mój rodzinny dom jest na drugim końcu Wrocławia, ale ja chciałem być w klasie sportowej, do której jednak nie trafiłem. Dostałem się do klasy matematyczno-fizycznej, a że nie byłem prymusem, to bardzo się bałem politechniki. Uważałem, że wiem za mało, by tam studiować. Większość kolegów z klasy wybrała tę uczelnię, ale dwóch powędrowało na zootechnikę na ówczesnej Akademii Rolniczej. I trochę pod ich wpływem pomyślałem, że ja też zacznę studia na tym Biskupinie.

Moim zdaniem podstawowy błąd nauczyciela to założenie, że student wie, o czym się do niego mówi i wystarczy wrócić przy wątpliwościach do jakiegoś punktu w środku wywodu i zacząć jeszcze raz

Tylko że mechanizacja rolnictwa to nie był typowy kierunek dla chłopaka z Wrocławia.

Ależ ja nie jestem z blokowiska, rodzice mieszkają pod Wrocławiem, a ja do dzisiaj umiem kosić kosą. Ale rzeczywiście, pierwszy wyborem dla mnie była Akademia Wychowania Fizycznego, stąd ta wymarzona, choć niedostępna klasa sportowa. W „dwójce” zdałem egzaminy sprawnościowe, na których walczyła młodzież z całego Dolnego Śląska. Ten egzamin przeszło sześciu chłopaków, w tym ja.

To dlaczego trafił Pan do klasy matematyczno-fizycznej?

Przez problemy z okiem. Wysłali nas na AWF na badania lekarskie, tam nastraszyli rodziców, że przy ciężkich i trudnych treningach może mi się odkleić siatkówka. I rodzice z obaw o mój wzrok uznali, że nie ma mowy o klasie sportowej. Miałem o to do nich wielki żal, bo marzyłem o klasie siatkarskiej. Rzeczywiście mam w jednym oku dużą wadę, ale jednak widzę i w siatkówkę gram amatorsko. I nawet trafiam w piłkę. (śmiech)

Naprawdę chciał Pan zostać siatkarzem?

Musiałbym być wyższy, ale pociągała mnie praca trenera.

I ostatecznie trenerem Pan został, bo przecież uczenie to nieustanny trening.

Tylko że moja praca na uczelni to też przypadek. Kończyłem pracę magisterską u profesora Frontczaka i któregoś dnia zapytał mnie o plany zawodowe. Przez rok nie było dla mnie etatu i pracowałem wtedy w szkole podstawowej jako nauczyciel zajęć praktyczno-technicznych, ale ze względu na moje zainteresowania dyrektorka tej szkoły dała mi pod opiekę SKS, czyli Szkolny Klub Sportowy. I popołudniami uczyłem dzieciaki gry w siatkówkę. Bardzo mi się to potem przydało, bo na takich zajęciach trzeba nie tylko umieć motywować, ale przede wszystkim trzeba samemu umieć grać – znam trenerów-teoretyków, a tu trzeba nałożyć spodenki, wejść na boisko i pokazać dzieciakom, że nie tylko wie się jak, ale też umie. Tym bardziej że sam w liceum przeszedłem ostry trening – w „dwójce” w czasie gry trenerzy praktycznie co akcja przerywali nam, kazali stać w tym samym miejscu i pokazywali, co kto zrobił źle. Tłumaczyli, że ktoś stał nie tu, gdzie powinien, bo w tym miejscu był blok. Pokazywali, że instynkt można wypracować, ale żeby działać instynktownie trzeba ciężko pracować. W tej pracy potrzebna jest wiedza, logika i umiejętność przewidywania kilka ruchów do przodu.

To kiedy staje Pan przed studentami, podprowadza Pan ich pod piłkę, pokazuje, gdzie był blok?

Staram się znaleźć złoty środek, powiedzieć tyle, ile trzeba, jasno, a kiedy ktoś zgłasza, że czegoś nie zrozumiał, to nie przewijam taśmy na dysku i nie powtarzam jota w jotę tego samego, tylko szukam innego podejścia. Moim zdaniem podstawowy błąd nauczyciela to założenie, że student wie, o czym się do niego mówi i wystarczy wrócić przy wątpliwościach do jakiegoś punktu w środku wywodu i zacząć jeszcze raz. To tak nie działa. Trzeba założyć, że student nie wie nic, a nauczyciel jest od tego, by taką lub inną drogą poprowadzić go do tej wiedzy, z której będzie później korzystał w swoim dorosłym, zawodowym życiu.

Jak Pan sobie wyobraża przyszłość agroinżynierii, która kiedyś nazywała się mechanizacją rolnictwa?   

Przeformułowaliśmy ten kierunek na profil praktyczny, a co do przyszłości – to jest obszar, w którym są miejsca pracy. Na organizowane przez nas spotkania przychodzą pracodawcy i mówią studentom „nie traćcie czasu, piszcie prace inżynierskie, magisterskie i przychodźcie do nas do pracy”. Rynek urządzeń, które pracują w przemyśle rolno-spożywczym jest tak ogromny, zmienia się tak dynamicznie, że tu trudno i o nudę, i o zastój. Poza tym wymagana jest specjalistyczna wiedza wykraczająca poza instrukcję obsługi maszyny. I dlatego uważam, że agroinżynieria ma przed sobą przyszłość.

Wielu z nas wydaje się, że rzeczywistość zależy od energetyki, sztucznej inteligencji i medycyny.

A zależy od tego, co jemy, jakim powietrzem oddychamy, w jakim środowisku żyjemy, jaką wodę pijemy. Rolnictwo albo ignorujemy, albo kojarzy nam się z protestującymi rolnikami, a tymczasem to fundament naszej cywilizacji. Na poziomie praktycznym, na tym naszym podwórku, musimy po prostu tłumaczyć i pokazywać, że mamy sprzęt, nauczycieli, laboratoria i przygotowujemy naszych absolwentów do wyzwań, jakie niesie ze sobą współczesny świat, ba, uczymy ich, że całe ich zawodowe życie będzie opierało się na nieustannym procesie samouczenia i samodoskonalenia.

Kto był Pana mistrzem?

Było kilka ważnych osób w moim zawodowym życiu. Jednakże z największą estymą myślę o prof. Eugeniuszu Kamińskim. To w pełni zrealizowany zawodowo pracownik uniwersytecki, ale jednocześnie mądry i bardzo pozytywnie nastawiony do ludzi człowiek. Znane były jego zainteresowania muzyczne, grał na skrzypcach i podobno był instrumentalistą w Operetce wrocławskiej. Z panem Profesorem zetknąłem się bliżej podczas realizacji mojego projektu badawczego. Był wówczas również dyrektorem instytutu, w którym pracowałem. Zainteresował się moimi badaniami i generalnie planami na moją przyszłość naukową. Zaczął wówczas wywierać na mnie bardzo życzliwą i przyjazną presję, abym zabrał się za pisanie monografii habilitacyjnej. Bardzo konsekwentnie mobilizował mnie do pracy, jednocześnie poświęcając dużo swojego czasu na pomoc. Mam takie wewnętrzne przekonanie, że za jego sprawą powstała moja habilitacja. Kiedy przeszedł na emeryturę, ciągle żywo interesował się mną i moją działalnością na uczelni. Dzisiaj jest człowiekiem w bardzo podeszłym wieku, ale ciągle dzwonimy do siebie i jestem pewien, że autentycznie cieszy się z każdego mojego sukcesu.

rozmawiała Katarzyna Kaczorowska

Powrót
30.09.2024
Głos Uczelni
rozmowy

magnacarta-logo.jpglogo European University Associationlogo HR Excellence in Researchprzejdź do bip eugreen_logo_simple.jpgica-europe-logo.jpglogo-1.png