Adam Szewczuk: W zgodzie ze sobą i z ludźmi
W życiu kieruje się zasadą z Dezyderaty – być w zgodzie ze wszystkimi, o ile to możliwe, nie wyrzekając się siebie. Adam Szewczuk chciał być lekarzem, ale zajął się naukowo ogrodnictwem i dzisiaj nie tylko o brzoskwiniach wie prawie wszystko.
Nie lubi zaskoczeń. I odkładania różnych spraw na później. Pracę, również tę w zespole, lubi planować, uważnie rozdzielając zadania. Każdy przecież ma inne predyspozycje, inne umiejętności, a w drużynie wszyscy grają do jednej bramki, więc to, co cenne, trzeba umieć odpowiednio wykorzystać. W trakcie rozmowy kilka razy odzywa się dzwonek telefonu, przypominający o zadaniach do zrobienia – profesor Adam Szewczuk, od września prorektor do spraw rozwoju Uniwersytetu Przyrodniczego, naprawdę nie lubi prowizorek. I konfliktów, bo uważa, że każdą, nawet najtrudniejszą sprawę da się rozwiązać. Trzeba tylko o problemie rozmawiać i szukać ścieżki, która łączy, a nie dzieli.
A jednak bez Hipokratesa
Tato był dyrektorem administracyjnym w jednym z wrocławskich szpitali. Siostra – pielęgniarką. W klasie biologiczno-chemicznej XI Liceum Ogólnokształcącego na wrocławskim Biskupinie ponad połowa maturzystów swoją przyszłość widziała w pracy w przychodniach i szpitalach. Adam Szewczuk też.
– Jeszcze przed maturą, w czasie wakacji po trzeciej klasie, poszedłem do Ochotniczych Hufców Pracy po skierowanie do pracy do szpitala. Przy przyjęciu na medycynę znaczenie przecież miały też punkty – wspomina profesor, który w ten sposób przez miesiąc pracował jako sanitariusz na oddziale neuroreanimacji. Dla młodego chłopaka to był szok. Ciężkie przypadki, najczęściej młodzi, sparaliżowani mężczyźni, którzy ten jeden raz za szybko wskoczyli do wody. Ten miesiąc go nie zniechęcił.
– Zabrakło mi jednak punktów, mimo zdanego egzaminu. Zawziąłem się i poszedłem na rok do pracy, tym razem na oddział ostrych zatruć – mówi Adam Szewczuk i nie kryje, że to była prawdziwa szkoła życia. Samobójcy, narkomani, ludzie zatruci grzybami. Tam zrozumiał, jakie znaczenie ma zespół i jak wiele zależy od tego, kto nim kieruje. I tam, po roku, zaakceptował fakt, że lekarzem jednak nie będzie.
– Medycyna przeszła mi raz na zawsze. Mam za to wielu znajomych lekarzy, bo pół mojej klasy ją jednak ukończyło – śmieje się profesor, który na studia poszedł za… swoją miłością.
Kilka kroków przez ulicę
Mieszkali z rodzicami rzut beretem od Akademii Rolniczej. Trudno było tego nie docenić.
– Moja dziewczyna studiowała już na rolnictwie. Była bardzo sumienną studentką – uśmiecha się profesor, przyznając, że notatki jego przyszła żona miała wręcz idealne.
– Jesteśmy przykładem licealnej miłości, w szkole nawet na niektórych przedmiotach siedzieliśmy razem, ale zaiskrzyło między nami dopiero na studniówce – przyznaje prorektor, podkreślając, że został ojcem po raz pierwszy jeszcze na studiach, a żona szykując się do roli matki, pisała pracę magisterską.
Oboje swoje prace poświęcili ogrodnictwu, i oboje pisali o jabłoniach. Ale to on tej dziedzinie nauki i gospodarki poświęcił swoje życie naukowe, bo żona ostatecznie zmieniła zawód i dzisiaj pracuje w księgowości.
– A nasze dzieci, można powiedzieć, łączą oba te światy. Syn i córka prowadzą we Wrocławiu dwie restauracje. „Dobra karma”, bo tak się nazywają, stawia na lokalne produkty, sprawdzonych wytwórców, więc biznes łączy z ideą slow food i tym, czym zajmujemy się również na naszej uczelni, a więc jakością produkcji – podkreśla Adam Szewczuk i nie kryje, że z żoną kibicują dzieciom, wspierają je, kiedy tylko jest potrzeba, bo przecież nawet samodzielne i dorosłe, dla rodziców zawsze będą dziećmi.
Ciekawość i systematyczność
Ogrodnictwo wymaga szerokiej wiedzy, dla laika wręcz zdumiewająco szerokiej. Wymaga też wytrwałości i konsekwencji. I umiejętności szybkiego reagowania. Bywa, że co godzinę sprawdza się termometr, bo przymrozek może w jedną noc zniszczyć nadzieje na dobre plony.
– Ale też i drzewa, które czują opiekę, potrafią się człowiekowi odpłacić – mówi Adam Szewczuk, w którym raz na jakiś czas w stacji naukowo-badawczej Uniwersytetu Przyrodniczego w Samotworze, czyli po prostu uczelnianym sadzie, budzi się… poeta (choć nie da się ukryć, że do tej poezji potrzebnych jest kilka, w tym i niepoetyckich, składników).
– Uczyliśmy się zawsze od najlepszych. Jeździliśmy do Niemiec i Holandii na szkolenia w modelowych sadach. Profesor Pieniążek, kiedy zakładał Instytut Sadownictwa miał ambicję, by wdrażać rozwiązania amerykańskie. To, że jesteśmy dzisiaj największym producentem jabłek w Europie to jego zasługa – przypomina profesor i podkreśla, że tutaj, we Wrocławiu, na Uniwersytecie Przyrodniczym dzięki konsekwencji, ciężkiej pracy i zaangażowaniu udało się doprowadzić do tego, że na wydziale, który nie jest ogrodniczy, Instytut Ogrodnictwa uzyskał uprawnienia do habilitacji. To jedyny taki przypadek w całym kraju.
– Ale rozmawialiśmy o poezji – uśmiecha się profesor i wspomina, jak w początkach lat 90. ubiegłego wieku Instytut kupił do Samotworu deszczownicę. Do ochrony drzewek owocowych przed przymrozkiem.
– Trzeba ją wyjąć i włączyć w odpowiednim momencie. Urządzenie działa trochę jak prysznic, a wykorzystuje tzw. ciepło zamarzania. Kiedy więc spada temperatura, ale musi być nieco poniżej zera, zaczyna się polewać kwitnące drzewka. W ten sposób, zamarzające kwiaty tak naprawdę utrzymywane są w stałej, wyższej od otoczenia, temperaturze – tłumaczy Adam Szewczuk i po chwili dodaje: – Poranek, wschodzące słońce i drzewka brzoskwiniowe obsypane różowymi kwiatkami, całe w soplach lodu, to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaką widziałem w życiu.
Studentom zawsze też opowiada, jak to naukowcy z Instytutu Ogrodnictwa przysłużyli się do jednej z samotworskich legend.
– Po 1989 roku różne rzeczy były możliwe i nam udało się kupić od wojska urządzenie do stawiania dymnej zasłony na polu walki: dymną zasłonę przeciwczołgową – śmieje się profesor, opowiadając, jak to zrobili nad sadem mgłę, która miała drzewka uchronić od mrozu, ale… – Zmienił się kierunek wiatru i cała mgła zeszła nad drogę. Do dzisiaj mieszkańcy tamtych okolic opowiadają, że była taka gęsta, że autobus nie mógł przejechać.
– Po 1989 roku różne rzeczy były możliwe i nam udało się kupić od wojska urządzenie do stawiania dymnej zasłony na polu walki: dymną zasłonę przeciwczołgową – śmieje się profesor, opowiadając, jak to zrobili nad sadem mgłę, która miała drzewka uchronić od mrozu, ale… – Zmienił się kierunek wiatru i cała mgła zeszła nad drogę. Do dzisiaj mieszkańcy tamtych okolic opowiadają, że była taka gęsta, że autobus nie mógł przejechać.
Wszystko w swoim czasie
Miał szczęście do mistrzów, którzy przekonywali go, by nie osiadał na laurach. Że doktorat nie jest końcem, ale początkiem pracy. A kiedy obronił habilitację, to pojawiła się propozycja, by został prodziekanem Wydziału Przyrodniczo-Technologicznego.
– Prawdę mówiąc, nie byłem przekonany, czy powinienem startować. Z drugiej strony, jest taka opinia, że habilitacja daje adrenalinę, ma się po niej dużo pomysłów, zapału i chęci. A z trzeciej – poczułem, że może to jest czas, żeby się sprawdzić – mówi nowy prorektor do spraw rozwoju.
Jego wybór na prodziekana okazał się wyborem dobrym. Naturalnym kolejnym krokiem była funkcja dziekana, ale profesor Szewczuk zastrzega, że ta decyzja też wymagała zastanowienia.
– Człowiek dostaje szansę, ale też i bierze na siebie odpowiedzialność. Podobnie zresztą jest z funkcją prorektora. Dla mnie to jeden z istotnych elementów budowania struktury zarządzania uczelnią, zarządzania nowocześnie i elastycznie, ze świadomością wyzwań, jakie ją czekają – podkreśla profesor Szewczuk, który nie kryje, że nie boi się żadnej pracy. Bo gdyby się bał, to nie pojechałby na pół roku po obronie doktoratu do Australii – w krainie kangurów pracował fizycznie, by utrzymać żonę i dzieci czekające na niego w Polsce.
– Stawiałem i malowałem płoty, wymieniałem okna. Polacy wtedy zmonopolizowali rynek robót remontowo-budowlanych w Australii. A ja dzięki tym doświadczeniom naprawdę wiem, co to jest ciężka praca i szacunek dla tego, co robią inni – dodaje Adam Szewczuk.
Prorektor z innej strony
Są z żoną teatromanami. Nie opuszczają żadnego przedstawienia we wrocławskich teatrach, a ostatnio ogromne wrażenie zrobiła na nich sztuka „Śmierć i dziewczyna” Elfride Jelinek wystawiana w Teatrze Polskim. Chwalą też „Grimm: Czarny śnieg” Anki Herbut – za intrygujące efekty scenograficzne. Lubią podróże. Ostatnio zachwycają ich Alpy. Podróżują z kluczem – starają się poznać wybrane miejsce jak najlepiej. Kochają piesze wędrówki. Ale to z podróży do Australii profesor chwali się zdjęciami z koala i opowieściami o krokodylach.
kbk