eu_green_logo_szare.png

Aktualności

Żegnamy dr. Jarosława Grabińskiego

Był jednym z ostatnich żyjących kadetów – uczniów przedwojennego Korpusu Kadetów we Lwowie. Do Wrocławia przyjechał już po wojnie, tutaj skończył studia – weterynarię. Doktor Jarosław Grabiński, emerytowany wykładowca Uniwersytetu Przyrodniczego, zmarł 4 października 2021 roku. Przypominamy jego portret zamieszczony na łamach "Głosu Uczelni" w 2016 roku.

Na starych, przedwojennych fotografiach ze Lwowa widać okazały, tynkowany  budynek. To Korpus Kadetów, czyli gimnazjum matematyczno-przyrodnicze, które spośród innych szkół wyróżniał wysoki poziom i wojskowa dyscyplina. Chłopiec, który zaczynał tu naukę, dbał o honor munduru, który nosił. I wiedział, co znaczą słowa „ojczyzna”, „Polska”, „godność”.

– Do Korpusu trafiłem w 1937 roku. Byliśmy oczywiście skoszarowani. Tworzyliśmy kompanie i plutony. Klasa była plutonem, cały rocznik – kompanią. Ale ukończenie tej szkoły nie oznaczało, że trzeba było iść do wojska. Jeśli ktoś wybierał taką drogę, to szedł do podchorążówki i od razu na drugi rok omijał go tak zwany rocznik unitarny, który z cywili robił żołnierzy. Ja nie zdążyłem zdecydować, czy tak jak ta to zostanę oficerem. 1 września 1939 roku wybuchła wojna – opowiada Jarosław Grabiński, któremu rodzice na chrzcie dali  Jarosław, Andrzej, Wojciech i tak naprawdę całe życie był Wojtkiem. Nawet w konspiracji miał taki pseudonim.

Wykruszali się od lat. Tak jak kiedyś trzymali się razem, pielęgnując pamięć o wspólnym doświadczeniu, tak dzisiaj zostały już tylko książki i troska, by ocalić z przeszłości jak najwięcej, póki jeszcze jest czas. Umieli się rozpoznać w czasie wojny. Umieli się odnaleźć i po wojnie, choć  w czasie  stalinowskiej nocy nikt Korpusem Kadetów się nie chwalił.

– Ta szkoła po wojnie po prostu była trefna – dr Grabiński, poprawiając się w fotelu, wymienia nazwiska kolegów, którzy tak jak on po wojnie dotarli do Wrocławia.

Budynek szkoły kadetów, której uczniem był Jarosław Grabiński
Budynek szkoły kadetów, której uczniem był Jarosław Grabiński
fot. Wikipedia

Najstarszy był Olo Budziszewski, kadet  z korpusu w Rawiczu, chemik,  adiunkt u profesora Płaszka, kiedy jeszcze uniwersytet i politechnika były jedną uczelnią. Przeniósł  się później do Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej. Kolejny to Marian Sobociński, ze lwowskiej szkoły, tak jak Grabiński studiował  weterynarię. Przeniósł się do Poznania, gdzie doszedł do tytułu profesora. Był też kolejny weterynarz – Zbyszek Paradowski, który trafił do Instytutu Onkologii, do Gliwic. I koniarz, chirurg Andrzej Modrakowski, który w 1953 roku – jako lekarz weterynarii – zaczął pracę na wrocławskim torze wyścigowym. I jeszcze późniejszy rektor i prorektor profesor Eligiusz Roszyk, specjalista z zakresu chemii rolnej.

Czas dorastania

Wakacje 1939 roku. Sierpień był upalny, jak całe lato. Zwykle do szkoły zjeżdżali z domów na kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale w tym roku do domu w Ostrowii Mazowieckiej przyszło zawiadomienie, by wstrzymać się z wysłaniem syna.

– Tato, który był oficerem w stopniu majora, został zmobilizowany. Był dowódcą kompanii szkoleniowej w szkole podchorążych piechoty w Komorowie koło Ostrowii, a przydział dostał do Wilna, do Pułku Legionów Piechoty. Pożegnaliśmy go na dworcu. I już nigdy więcej się nie zobaczyliśmy. Ostatnia karta od niego przyszła z obozu w Kozielsku. W grudniu. Niewielka, taka odkrytka, jak mówią Rosjanie, napisana była w październiku lub listopadzie 1939 roku. Tato martwił się, jak przeżyjemy zimę, czy mamy opał. I napisał takie dziwne zdanie „nie jedźcie do Jadźki, bo tam nie będę mógł was szukać” – opowiada Grabiński i już nie musi dopowiadać, że jego ojciec Felicjan Ignacy, major, zginął zabity strzałem w tył głowy w chłodny, kwietniowy poranek w lesie katyńskim.

Nie dowiedzieli się tego ani z listy nazwisk opublikowanej przez Niemców po ataku III Rzeszy na Rosję Sowiecką i odkryciu zbrodni katyńskiej, ani z pierwszej listy publikowanej w Londynie przez środowiska emigracyjne. Prawdę Jarosław Grabiński z mamą poznali dopiero z drugiej londyńskiej listy.

– Jadźka, o której tato pisał na tej ostatniej kartce pocztowej, to była moja ciocia, żona mojego chrzestnego. Wujek, Henryk Pracki, był kapitanem. Nie ma go na liście katyńskiej, ale nigdy go nie odnaleźliśmy. Ciocia mieszkała w części, którą 17 września zajęli Sowieci, więc ojciec miał chyba nadzieję na jakąś wymianę. Że ich wypuszczą z tego obozu do domów... – głos dr. Grabińskiego zawiesza się na chwilę. Po kolejnym oddechu, nie tak głębokim jak by się chciało, bo z wiekiem astma się przyplątała, opowieść o wojennych kolejach losu kadeta z lwowskiego korpusu znów zaczyna się snuć. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu jak na przyspieszonym filmie, bo jak w ciągu kilku godzin opowiedzieć komuś swoje życie w tym najbardziej dramatycznym momencie?

Pierwsze bombardowanie przeżył wcale nie 1 września, ale kilka dni później. Nad koszary i bloki, gdzie mieszkały rodziny oficerów,  nadleciały niemieckie samoloty bombowe, henkel 111. Cała eskadra. Któryś z nich zrzucił ładunek na wartownię. Śmierć kilku osób tylko przyspieszyła decyzję o ewakuacji. Podstawiono im furmanki, na które kobiety z dziećmi, z walizkami, w których były najpotrzebniejsze rzeczy i te, które da się spieniężyć, jeśli będzie taka potrzeba, ruszyły w nieznane. Jechali nocami. Na wschód, nie wiedząc, że za kilka dni wkroczy tam Armia Czerwona. Dojechali prawie do Brześcia, gdzie akurat Niemcy atakowali twierdzę. Ale kiedy do miasta wkroczyli Rosjanie, to pani Grabińska, nie czekając na wspólną defiladę odbieraną przez generałów Wehrmachtu i Armii Czerwonej, wyszukała wóz, którym zaczęli uciekać tam, skąd przyjechali. Na zachód.

grabinski_male.jpg
Dr Grabiński – ps. okupacyjny Wojtek
fot. archiwum prywatne

– Dotarliśmy w okolice Warszawy. Nad Świder, do młyna wodnego, gdzie mieszkała mamy  koleżanka ze szkoły. Tam dotarła też z Grodna siostra mamy z córeczką. Czekaliśmy, bo Niemcy zamknęli Warszawę i nikogo nie wpuszczali do miasta. Trwało to jakieś 2–3 tygodnie. Przeżyliśmy nawet napad bandycki w nocy. Maruderzy wojskowi w mundurach, z karabinami, zabrali mojej mamie walizeczkę, w której trochę pieniędzy miała i jakieś akcje elektrowni w Gródku Jagiellońskim. A jak już Niemcy otworzyli miasto, to ruszyliśmy do Warszawy – opowiada Jarosław Grabiński.

Czas próby

W tej Warszawie tak naprawdę mieszkali po rodzinie i znajomych. Nastoletni Wojtek i jego mama szybko zaczęli mieszkać osobno. Żona oficera nawiązała kontakty z Komendą Główną – najpierw Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej. Prowadziła lokale na odprawy, miała dokumenty na różne nazwiska.  W jednym z tych mieszkań był ukryty pokój – za szafą... Syn wiedział o tym, ale jak przystało na kadeta, wiedział też, że są sprawy, o których się nie rozmawia. Choć przecież kiedyś  w jednym z tych mieszkań kontaktowych mama pokazała mu mały, haftowany sztandar, który miał dotrzeć do Anglii, do polskich lotników. Dzisiaj ten sztandar jest w Muzeum Sikorskiego w Wielkiej Brytanii.

Kolegę ze szkoły spotkał któregoś dnia przypadkowo na ulicy. A jak zaczęli się szukać, to szybko okazało się, że jest ich sześciu. Znaczy sekcja. W sam raz do prowadzenia szkoleń. – Ojciec jednego z kolegów, pułkownik Klepacz, stał wysoko w ZWZ. Struktury podziemne zaczęli tworzyć jeszcze przed kapitulacją Warszawy, kiedy już wiadomo było, że pierwszy etap wojny przegraliśmy. I wiadomo było, że mimo dwóch lat szkoły, są nam potrzebne szkolenia, bo szybko zaczęliśmy mieć konkretne zadania do wykonania – wspomina dr Grabiński.

Grabiński wpadł w lutym 1943 roku. Trafił na Szucha wprost z mieszkania Włodka Radajewskiego, gdzie Niemcy zorganizowali „kocioł”. Miał szczęście. Nic przy nim nie znaleźli. Żadnej broni, żadnych ulotek. Próbował tłumaczyć, że przyszedł do kolegi po książki, ale to dzięki matce wyszedł na wolność po sześciu tygodniach – z rąk gestapowców wykupiła go Komenda Główna.

Zadania wywiadowcze w okupowanej Warszawie wbrew pozorom wcale nie były łatwe. Obserwowali niemieckie koszary, spisywali liczby aut wjeżdżających i wyjeżdżających, ich numery rejestracyjne, symbole. Przez kilka godzin i to tak, by nie zwrócić na siebie uwagi. Na kartce, trzymanej w kieszeni spodni lub kurtki. Uczyli się regulaminów, składania broni, instrukcji, zasad. Składali uroczystą przysięgę – ślubowali biało-czerwonej, że będą walczyć o Ojczyznę do ostatniej kropli krwi.

– Byliśmy pod dowództwem porucznika „Dana”. Do dzisiaj nie udało się nikomu z nas ustalić jego prawdziwego nazwiska, zdaje się, że był saperem. Spotykaliśmy się w kościele przy placu Zbawiciela. I to tam dostawaliśmy przydział zadań do wykonania – opowiada dawny kadet, którego szybko skierowano na szkolenie do tajnej podchorążówki „Agrykola”.

Skończył ją wraz z kolegami w dniu, w którym dotarła do Warszawy wiadomość o klęsce generała Paulusa pod Stalingradem. Był styczeń 1943 roku. Nie wiedzieli, że za dwa lata Warszawa będzie morzem wypalonych ruin.  Wojtek Grabiński został adiutantem „Dana”, ale krótko po tym awansie został aresztowany. Sypał jeden z kolegów, który wpadł i nie wytrzymał tortur.

– Ale szczęście w nieszczęściu, że znał mnie jako Wojtka, a nie pod imieniem z oficjalnych dokumentów, czyli jako Jarosława. Kiedy gestapo przyszło do stróża, pytali o Wojciecha Grabińskiego. A ponieważ usłyszeli, że takiego tu nie ma, to aresztowali moich dwóch wujów, których wywieziono do Dachau... – starszy pan poprawia filiżankę stojącą na niewielkim stoliku i po chwili dodaje: – Stróż, by mnie ostrzec, wyszedł aż na przystanek tramwajowy.

grabinski.jpg
Jarosław Grabiński w konspiracji był od 1940 roku, w powstaniu walczył w pułku "Baszta" w batalionie "Bałtyk"
fot. archiwum prywatne

Szybko okazało się, że śledztwa nie wytrzymał Zbigniew Czerniewicz. Podziemie wydało na niego wyrok za zdradę. Chłopaka ukrywały przed Niemcami i matka, i siostra. Ukrywały też przed tymi, którzy mieli wykonać wyrok. W czasie tej wsypy aresztowano m.in. Julka Klepacza, któremu udało się uciec z transportu do Auschwitz – to on po powrocie do Warszawy powiedział im, kto wydał... Zbyszka wytropiła grupa egzekucyjna. Ciężko ranny zmarł w szpitalu, nie ujawniając żadnego nazwiska egzekutorów. Grabiński wpadł w lutym 1943 roku. Trafił na Szucha wprost z mieszkania Włodka Radajewskiego, gdzie Niemcy zorganizowali „kocioł”. Miał szczęście. Nic przy nim nie znaleźli. Żadnej broni, żadnych ulotek. Próbował tłumaczyć, że przyszedł do kolegi po książki, ale to dzięki matce wyszedł na wolność po sześciu tygodniach – z rąk gestapowców wykupiła go Komenda Główna. Ciężko pobity, z gorączką, ale żywy. W ukryciu czekał na podrobione dokumenty, z którymi miał wyjechać poza Generalną Gubernię.

Czas walki

Parę dni przed 1 sierpnia 1944 roku czekał na rozkaz, gdzie ma się stawić. W końcu przyszła wiadomość: mieszkanie na tyłach placu Narutowicza. Przydział „Baszta”. Z tego punktu zbiórki na Mokotów, na ulicę Krasickiego. Gdzieś dwieście metrów od ulicy Odyńca stała opuszczona willa, gdzie był magazyn  broni. Jako sekcja podchorążych kompanii B -1 czwartego plutonu mieli rozkonserwować broń. Przed godziną „W”. – 1 sierpnia nasza drużyna specjalna podchorążych, w czwartym plutonie, dostała stosunkowo dobre uzbrojenie, bo wyrzutnię pocisków przeciwczołgowych Piata z sześcioma pociskami! Byłem pierwszym amunicyjnym. Dzidek, pseudonim „Kobuz”, czyli Bohdan Staniewski, był celowniczym i „Głaz”, czyli Piotr Haase, był drugim amunicyjnym. „Kobuz” miał pistolet „Colt”, parę granatów i parę butelek zapalających, więc to nie tak źle było – wspomina dr Grabiński.

kogutek.jpg
fot. zbiory Muzeum Miasta Gdyni

Parę minut przed piątą przeszli do budynku, w którym mieszkali rodzice jego narzeczonej, którą poznał w swoim oddziale – w czasie powstania była sanitariuszką oddziału „Ruczaja” w Śródmieściu. Kiedy zobaczyli pierwszy nadlatujący samolot niemiecki, już wiedzieli, że dla nich zaczęła się prawdziwa walka. Ale ich chrzest bojowy miał dopiero nadejść – w mieszkaniu magistra Gąseckiego, autora receptury słynnych „Kogutków”, proszków na ból głowy, a więc postaci znanej nie tylko w Warszawie. Pan Gąsecki nawet ich poczęstował przechowanym na wyjątkową okazję francuskim koniakiem (nie przypuszczał, że ten koniak dzieciakom, którym go poda, będzie smakował mydlinami...).

W mieszkaniu urządzili stanowisko ogniowe. W pokoju narożnym wyjęli okna, żeby się szyby nie potłukły. – Do okna przysunęliśmy stół, a na blat, żeby się nie porysował, położyliśmy materac. Jeszcze tylko karabin maszynowy, rozsunięte firanki. I czekamy. Od strony Rakowieckiej, Puławską, podjechał czołg. Wystrzelił w naszą stronę, ale pocisk wybuchł w murze i na szczęście, tylko nas ogłuszyło. Nikomu nic się nie stało – Jarosław Grabiński opowiada o tamtych dramatycznych dniach w Warszawie, starannie dobierając słowa, które i tak nie oddadzą tego, co czuli, gdy ginął kolega, czy się bali, czy myśleli o przyszłości.

O tamtych godzinach, akcjach, trupach, rozkazach, o zachłyśnięciu się wolnością i o tym, jak to jest zobaczyć szaleństwo ludzi, którzy przeżyli tylko dlatego, że schowali się pod stosami ciał zamordowanych sąsiadów, opowiedział kilka lat temu Magdalenie Miązek z Muzeum Powstania Warszawskiego. To była długa rozmowa, ale przecież każdy wie, że nawet na dwudziestu stronach nie da się zmieścić kilku lat życia.

–  Najgorsze jednak przyszło, kiedy dostaliśmy rozkaz zejścia do kanałów. Mieliśmy się przebić do Śródmieścia, by tam dalej walczyć. Był 27 września i nawet nie wiedzieliśmy, że czeka nas zejście do piekła – dr Grabiński milknie na chwilę, jakby znów przeżywał najdłuższe 20  godzin swojego życia. Nie, nie czuł smrodu. Ani kanałów, ani trupów tych, którzy w te czeluście zeszli przed nimi i zginęli rozerwani niemieckimi granatami.

– Doszliśmy do miejsca, gdzie były worki z cementem, wrzucone i zalane wodą. Zrobiła się z nich ściana nie do przebycia. Woda była już wysoko, więc musieliśmy wracać. Gdzieś nam zginęli przewodnicy. Szliśmy więc równym poziomem wzdłuż Puławskiej, potem w dół gdzieś bardzo ostro i znów w wodę. Niemcy zaczęli wrzucać granaty. Zaczęła przybierać woda. Ktoś powiedział, że zaczynają zalewać kanały. Nikt nie pomyślał, że to deszcz, przecież wodociągi nie działały... I wybuchła panika. W kanałach. Ktoś zaczął strzelać. Czuję, że płyną pode mną jakieś zwłoki, a woda powoli podchodzi do góry... I w tym niewyobrażalnym chaosie i ciemnościach mówię do kolegi z oddziału: „Słuchaj, cofamy się, wracamy”. Bo wszyscy rwali do przodu, do włazu. Zaczęli wołać „patrol bojowy”. Ludzie się rozsuwali. A oni ruszyli w kierunku otwartego włazu, do którego Niemcy wrzucali co chwilę granaty. Udało im się przebiec. I szli. Strasznie długo. Myśleli, że dotrwają do nocy i wtedy wyrwą się jakoś... – opowiada Jarosław Grabiński.

Ale zaczęli nadchodzić inni i z góry po polsku ktoś zaczął wołać, że się Mokotów poddał, żeby wychodzić. Pojedynczo. Wszyscy wyszli, tylko Jarek z kolegą siedzieli w malutkim korytarzyku i czekali. Nawet nie wiedzieli na co. – Aż uświadomiliśmy sobie, że nigdy więcej słońca nie zobaczymy... Zostawiliśmy broń w kanale i wyszliśmy. Pomagał nam jakiś żołnierz, pod koniec nas wyciągał. Każdy był zabłocony, zachlapany. Jakiś gestapowiec, bo z czarnym otokiem i z trupią główką na czapce, robił leicą zdjęcia każdemu i pod ścianą nam kazali stanąć – Jarosław Grabiński jak by znów stał pod tą ścianą. Czy to dlatego, że o jeden właz dalej tych, którzy wyszli z kanałów, wszystkich Niemcy rozstrzelali? Ponad stu powstańców.

– Ja miałem szczęście. Żołnierz, który nas rozbrajał i rzucał broń na stertę, wziął jakąś puszkę pomalowaną na wojskowy kolor i wetknął mi do chlebaka. Byłem załamany. Myślałem, że zaraz nas zabiją i nawet nie zastanawiałem się, co on mi podał. Niemcy nas ustawili, policzyli, kazali oddać noże, broń i inne rzeczy, jakie kto tam ma. Aż w końcu poprowadzili na Pole Mokotowskie. Stamtąd mieliśmy wyruszyć dalej. I to w tej drodze okazało się, że ta puszka niemiecka to była konserwa mięsna – wspomina dr Jarosław Grabiński.

Mieszkańcy Moktowa pędzeni przez Niemców po upadku powstania
Mieszkańcy Moktowa pędzeni przez Niemców po upadku powstania
fot. Bundesarchiv

Ten żołnierz wiedział, że czeka ich długa droga. Najpierw do obozu przejściowego, a potem wagonami do Berlina na dworzec główny, a stamtąd do Bremerferde koło Bremy. Kiedy wyprowadzano ich z dworca, w kolumnach, dzieciaki z Hitlerjugend obrzuciły ich grudami błota i końskim nawozem, wrzeszcząc „Banditen!”. Doszli do obozu Sandbostel, stalag X B.

– A tam zdumienie. Zobaczyliśmy boisko i młodzież grającą w piłkę nożną na tym boisku. Kiedy nas dostrzegli, podbiegli do drutów i zaczęli krzyczeć: „Bohaterowie! Powstanie Warszawskie! My wszystko o was  wiemy!” – starszy pan w fotelu po raz kolejny proponuje kawę. – To byli Polacy z 1939 roku. Podchorążowie. Ale w obozie byli też Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Włosi, Serbowie.

Czas wolności

Przyszła dopiero 26 kwietnia. Wyzwoliła ich Dywizja Strzelców Szkockich. Orkiestra – jak na filmach – z kobzami, w kraciastych kiltach. Reszta wojska to robotnicy z Londynu – cockneye. – Ale młodzi, fajni, tylko zegarek ukradli jednemu z oficerów, który ich witał... Porządny, szwajcarski zegarek zdjęli z ręki – Wojciech Grabiński w końcu się uśmiecha, dodając, że jak widać, nie tylko Rosjanie kradli zegarki.

Już wolny, zachorował na tyfus. Szpital, potem kolejny obóz – w strefie amerykańskiej, dla rekonwalescentów. Do Polski wrócił  jesienią 1945 roku. Tak naprawdę tylko po to, by odszukać narzeczoną i namówić ją, by wyjechali razem na Zachód. Są młodzi, przeżyli, po co im ta Polska, gdzie jak mówią, wciąż zabijają...

grabinski_3-1.jpg
Jarosław Grabiński w powstańczą opaską
fot. Maciej Rajfur/Foto Gość

–  Jeszcze w czasie okupacji zdałem małą maturę na tajnych kompletach. Dotarłem do Jędrzejowa do przyszłych teściów, którzy tam się dostali po powstaniu. Obydwoje byli nauczycielami, on był dyrektorem kursów dla dorosłych, gdzie w ciągu jednego roku robiło się dwa lata licealne i maturę. To przeszedłem tam i w 1946 roku w maju, jak zdałem już pełną maturę, przyjechałem do Wrocławia na weterynarię. Tutaj w 1947 roku wzięliśmy z żoną ślub. W tym samym roku zdobyłem mieszkanko, później przeniosłem się do drugiego, większego, i tam od tego czasu, od 1951 roku, żyję. Wciąż żyję – kadet Korpusu Kadetów ze Lwowa wstaje powoli z fotela i podchodzi do regału z książkami. Na półce są bezcenne pamiątki: książka o nim i jego kolegach i ich udziale w Powstaniu Warszawskim.

Dowód, że byli. Dla tych, co zostają. 

Dr Jarosław Grabiński, pseudonim okupacyjny Wojtek, został pochowany 13 października na cmentarzu Św. Rodziny we Wrocławiu, z towarzyszeniem asysty wojskowej. Był jednym z ostatnich powstańców warszawskich żyjących we Wrocławiu. Zmarl w wieku 96 lat.

Katarzyna Kaczorowska

Powrót
21.10.2021
Głos Uczelni
wspomnienia

magnacarta-logo.jpglogo European University Associationlogo HR Excellence in Researchprzejdź do bip eugreen_logo_simple.jpgica-europe-logo.jpg