eu_green_logo_szare.png

Aktualności

Z dyplomem UPWr na wolontariat w Afryce

Roksana Barska, absolwentka inżynierii i gospodarki wodnej na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, przez miesiąc pracowała jako wolontariuszka w Etiopii. Uczyła matematyki.

Pojechałaś do Etiopii uczyć dzieci matematyki, bo?

Bo moim marzeniem był wyjazd na wolontariat misyjny do Afryki, a potem może jeszcze gdzieś dalej.

Każdy może się dostać na taki wolontariat? Wystarczy chcieć?

Nie każdy, nasze przygotowania były nader wyjątkowe. Pojechaliśmy w ósemkę, głównie studentów, tylko ja byłam już po studiach, skończyłam inżynierię i gospodarkę wodną na Uniwersytecie Przyrodniczym. Znaliśmy się z obozów Fundacji „Dzieło Nowego Tysiąclecia”, której jesteśmy stypendystami. I na jednym z tych obozów poznaliśmy ojca Ashenafiego, Etiopczyka, niezwykłego człowieka, który przygotowywał nas do wyjazdu przez osiem miesięcy.

etiopia1.jpg
Rodzinne zdjęcie – my, siostry zakonne i ojciec Ashenafi
fot. archiwum prywatne

Jak wyglądały te przygotowania?

Formalnie zaczęliśmy działać w grudniu 2016 roku, a wyjechaliśmy pod koniec sierpnia 2017. Przygotowań było naprawdę sporo, zaczynając od bardzo wielu szczepień, przez zbiórkę pieniędzy i darów po przygotowanie metodyczne do uczenia dzieci. Prawdę mówiąc, w kwestii programu nauczania poruszaliśmy się trochę po omacku. Nie wiedzieliśmy, na jakim poziomie wiedzy będą te dzieci, a musieliśmy przygotować zajęcia z matematyki, informatyki i angielskiego, w dodatku z założeniem, że będziemy tych przedmiotów uczyć na różnych poziomach. Ja uczyłam matematyki podstawowej, kolega uczył grupę starszą, był też podział na dwie grupy angielskiego i informatykę.

Wspomniałaś, że zorganizowaliście w Polsce zbiórkę.

Tak, zawieźliśmy ze sobą do Etiopii bardzo dużo rzeczy, głównie książek, przyborów szkolnych, laptopów i sprzętu medycznego. Zbieraliśmy też pieniądze, bo wolontariat misyjny polega między innymi na tym, że samemu trzeba utrzymać się na miejscu. Misja niczego nie sponsoruje, więc zbieraliśmy również na to, żeby móc tam pracować.

Ile czasu byliście w Etiopii?

Miesiąc. Tylko ja byłam z Wrocławia. I każdy z nas miał swoją indywidualną historię, w jaki sposób trafił do tej grupy.

etiopia3

Mieszkańcy wioski Wassera
fot. archiwum prywatne

A ty jak trafiłaś?

W lipcu 2015 roku na obozie studentów Fundacji w Ełku pojawił się ojciec Ashenafi i kilka osób zafascynowanych jego osobowością zaczęło jeździć do Kiełpina pod Warszawą, gdzie ojciec mieszka. Ja do tej grupy wolontaryjnej, którą później nazwaliśmy „Dzieło na misji”, dołączyłam na sam koniec, jak już była zamykana lista. Przypadkowo dowiedziałam się, że moja koleżanka przygotowuje się do wyjazdu na wolontariat misyjny – przez Internet prosiła o głosy w konkursie o stypendium. Napisałam do niej, czy mogłabym dołączyć, bo zawsze mnie to interesowało. Odpisała, że spyta grupę, spyta ojca i okazało się, że tak.

Skąd ojciec Ashenafi wziął się w Polsce?

Przyjechał tu dziewięć lat temu. Jest misjonarzem Zgromadzenia Matki Bożej Pocieszenia, w skrócie Consolata. Można więc powiedzieć, że przyjechał do Polski na misję. To wyjątkowo dobry człowiek. Przyciąga do siebie innych dobrocią i radością. W czasie comiesięcznych spotkań w Kiełpinie, sporo nam opowiadał o Etiopii, ale też i my mieliśmy mnóstwo pytań. Dużo też czytaliśmy na własną rękę. Ja przeczytałam „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego i „Etiopia. Ale czat!” Martyny Wojciechowskiej. A poza tym w Internecie wyszukiwałam wiele różnych informacji. Każdy z nas interesował się, gdzie jedziemy, co tam będzie, czy jest bezpiecznie czy nie. Znajomi i rodzice też. Moja mama bardzo się bała, ale jednocześnie mocno mnie wspierała w przygotowaniach do tego wyjazdu.

etiopia5

Lekcja matematyki – kurs podstawowy
fot. archiwum prywatne

I przyszła godzina zero.

Z Warszawy wylecieliśmy do Wiednia, gdzie mieliśmy przesiadkę do Addis Abeby. W sumie podróż trwała od godziny 20 do 6 rano, więc nie najdłużej. W stolicy zostaliśmy dwa dni, żeby się zaaklimatyzować i po tych dwóch dniach pojechaliśmy do Wassery, gdzie był nasz wolontariat.

To jest wioska?

Tak, ale dość duża, choć nikt nie wie, ilu ma mieszkańców, bo nikt ich nie liczy. Jest szkoła, klinika, a najbliższa duża miejscowość Hosaena znajduje się około 30 kilometrów dalej. O tym, że to wioska najlepiej świadczy to, że kiedy jechało się do niej autem, to z asfaltowej drogi wjeżdżało się na gruntową. No i domki były z gliny, kryte strzechą, nawet te  nowocześniejsze.

Co Cię najbardziej zaskoczyło na miejscu?

Dzieci, które mieliśmy uczyć były w wieku od około 9 lat do około 20. Moja klasa liczyła 16 uczniów i były to dzieci od IV do VIII klasy naszej podstawówki. W Etiopii nie ma obowiązku szkolnego, nauka, również na poziomie podstawowym, jest płatna i wielu rodzin na nią po prostu nie stać. Mieliśmy uczyć nasze dzieci w czasie ich wakacji, o tym, że przyjedziemy informowały siostry z misji i ksiądz na mszach. Pierwszego dnia przygotowaliśmy zabawę integracyjną i ta zabawa kompletnie nam nie wychodziła. Głowiliśmy się, co robimy nie tak, bo dzieci nie chciały współpracować i wszystkie uciekły z powrotem do szkoły. Dopiero później wytłumaczono nam, że dla nich możliwość nauki jest wielkim wyróżnieniem i one chciały się uczyć od pierwszych chwil! To było chyba największe zaskoczenie dla nas wszystkich. Niektórzy uczniowie mieli zeszyty, długopisy, ołówki i czekali na lekcje matematyki, informatyki i angielskiego. Naprawdę, to było niesamowite.

etiopia8

Ostatni dzień w szkole – oczywiście z naszymi uczniami
fot. archiwum prywatne

Czego Cię nauczył ten miesiąc wolontariatu?

Otwartości na zmiany, duże i małe. Choćby tego, że codzienne plany też trzeba weryfikować. Założyliśmy, że każdego dnia będziemy przeprowadzać zabawy dla dzieci, żeby to był też obóz, jakaś frajda, bo w tej miejscowości nie ma żadnej rozrywki, a my chcieliśmy ją dać i starszym, i młodszym. Ale codziennie, kiedy o godzinie 15 mieliśmy zaczynać zabawę, to o 14.55 zaczynał padać ulewny deszcz. Etiopia nie jest taka upalna, jak nam się tutaj wydaje. To kraj wyżynny i nasz pobyt przypadł akurat na końcówkę pory deszczowej. A mnie osobiście praca z dziećmi pokazała, że bardzo dobrze się z nimi dogaduję. I zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym, czy nie zmienić swojego życia. Pracuję w nadzorze budowlanym drogi S5, ale niedługo kończy się kontrakt i zastanawiam się, co powinnam dalej robić ze sobą i swoim wykształceniem. Bo może rzeczywiście praca nauczyciela to jest to, co powinnam robić? To wielka wartość. Nauczyciel to przecież człowiek, który kształtuje postawy i przekazuje wartości. Każdy ma w pamięci pedagogów, którzy w jakiś sposób w nas zapadli, coś nam wpoili i nawet na co dzień nie zastanawiamy się, że to jest właśnie od nich. I myślę, że to niebagatelne.

Koledzy i koleżanki z pracy wiedzą o Twoim wolontariacie?

Jasne, byli pełni uznania, powtarzali „ja bym tak nie mógł, ja bym tak nie potrafił”. A po powrocie wszystkim codziennie opowiadałam, co naprawdę robiłam w tej etiopskiej wiosce.

etiopia2

Ceremonia parzenia kawy – na powitanie gości
fot. archiwum prywatne

Jak to się stało, że trafiłaś pod skrzydła Fundacji?

Kiedy byłam w trzeciej klasie gimnazjum, proboszcz zaproponował mamie, żeby wypełniła dokumenty, a on je złoży. Oczywiście konieczne były warunki do spełnienia: dobre wyniki w nauce, zaangażowanie w życie Kościoła, wolontariat i pochodzenie z ubogiej rodziny. Pod opieką Fundacji byłam przez 9 lat, całe liceum i studia.

Jakbyś przekonała kogoś, że warto mieć takie doświadczenie w swoim życiu?

Myślę, że nie każdy jest gotowy na takie doświadczenie. Trzeba to bardzo starannie rozważyć w sobie.

Oprócz pracy była też jednak i przygoda.

Tak. Dobrze jest znać angielski, w Etiopii urzędowym językiem jest amharski, ale dużo ludzi mówi po angielsku, choć każde plemię – a jest ich 90 – ma swój własny język i od tego bogactwa może zakręcić się w głowie. To rzeczywiście była wielka pedagogiczna przygoda, uczyć dzieci mówiące na co dzień w języku kambatynia, z których niewielka część mówiła po angielsku. Trzeba było się więc nagłówkować, nagimnastykować, wyjaśniać zagadnienia matematyczne na przykładach i mieć tłumacza, który przełoży, to co mówię z angielskiego na miejscowy język.

A co tam jedliście?

Gotowały nam siostry zakonne, u których mieszkaliśmy w domu rekolekcyjnym. Mieliśmy swój osobny budynek, ale jedliśmy wspólnie. Tradycyjny etiopski posiłek to indżera, taki naleśnik tylko bardzo duży i z ciasta, które fermentuje kilka dni. Wylewa się je na patelnię z zewnątrz do środka, smaży się pod przykryciem. To kwaśne ciasto je się z różnymi dodatkami, sosami, warzywami, mięsem. Ale Etiopczycy jedzą też dużo pieczywa i makaronów, które zostały w ich kuchni po włoskiej okupacji. I oczywiście jest mnóstwo owoców i warzyw.

etiopia10

Za nami kościół ortodoksyjny w Addis Abebie, a my obowiązkowo w chustach
fot. archiwum prywatne

Znaleźliście czas na małe wakacje?

W Etiopii 12 września świętowano początek nowego, 2010 roku. Był to dzień wolny od pracy, tam Nowy Rok świętuje się w rodzinach. Pojechaliśmy więc na wycieczkę do Auasy. Byliśmy w kościele ortodoksyjnym, ale też poszliśmy zobaczyć małpy i hipopotamy i po prostu pozwiedzać miasto. Nie udało nam się pojechać tam, gdzie są najcenniejsze etiopskie zabytki jak choćby kościoły w Lalibeli, ale wszystko przed nami, bo ten pierwszy wyjazd na wolontariat misyjny chyba nie jest moim ostatnim wyjazdem.

kbk

Powrót
07.11.2017
Głos Uczelni
studenci

magnacarta-logo.jpglogo European University Associationlogo HR Excellence in Researchprzejdź do bip eugreen_logo_simple.jpgica-europe-logo.jpg