eu_green_logo_szare.png

Aktualności

Tournée zespołu „Jedliniok”: Kuba

Na zaproszenie polskiej ambasady w Hawanie Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” spędził niemal miesiąc na artystycznym tournée po Kubie.

Pogłoski o tym wyjeździe krążyły od dawna. Szeptano, wymieniano uwagi, rozważano – czy aby na pewno? Na początku października 2015 r., podczas wyjazdu do Stanów Zjednoczonych żartowaliśmy, tańcząc do hiszpańskojęzycznych hitów na łodzi zaprzyjaźnionego Polaka w Miami: „Panie Zbyszku, płyniemy na Kubę!”. Pan Zbyszek nie posłuchał. To nic, my i tak tam dotarliśmy.

8-21 lutego, Hawana

Zjeżdżaliśmy na wyspę grupami. Pierwsi śmiałkowie pojawili się na lotnisku w Hawanie 9 lutego. O dzień później, niż wynikało z ich biletów, a i to po jakich przebojach!

Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” na kubie uniwersytet przyrodniczy we wrocławiu upwr
Na zaproszenie polskiej ambasady w Hawanie Akademicki Zespół Pieśni i Tańca
„Jedliniok” spędził niemal miesiąc na artystycznym tournée po Kubie.
fot. archiwum zespołu

Już z ciężkimi walizkami dotarli na lotnisko w Warszawie, już odstali swoje w kolejce do stanowiska odprawy bagażu, już z biletami dziarsko w dłoni i… problem. Obsługa linii lotniczych zaczęła mnożyć problemy. Żeby nie wchodzić w zbędne szczegóły samego przebiegu lotniskowego impasu, skupię się na jego finale. W wyniku tego „papierkowego nieporozumienia” pierwsza grupa wyjazdowa nie została wpuszczona na pokład samolotu do Moskwy, a co za tym idzie, straciła swoje bilety lotnicze. W konsekwencji, jak później relacjonował Sokół, „nasi” o mało nie osiwieli, mając przed oczyma wizję stracenia nie tylko wyjazdu, ale też potężnej kwoty jaką nonszalancko „przepuścili” na bilety. Gorąca linia między wszelkimi możliwymi przedstawicielami linii lotniczych, Ambasady Rzeczypospolitej na Kubie, pośrednikami turystycznymi i każdym, kto byłby w stanie pomóc, trwały do późnej nocy. W efekcie ostrych negocjacji udało się zdobyć bilety na następny dzień, tym razem z przesiadką w Paryżu. Podobno aż pod Szczecinem słychać było, jak komuś w Warszawie spadają z serc kamienie.

Zaczęliśmy transfery z porządnym przytupem. Nie mniej jednak, ostatni, którzy dotarli 4 dni później, spotkali swoich – już spalonych na raczki, już obeznanych ze skomplikowaną z pozoru walutą, już potrafiących zamówić w knajpce filet z ryby i jadalny kawałek mięsa z ogromną porcją ryżu z fasolą. Część zespołu zaaklimatyzowana, druga część – jeszcze z szeroko otwartymi oczami – rozpoczęła hawańską część wyprawy.

Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” na kubie uniwersytet przyrodniczy we wrocławiu upwr
– Opisanie Hawany to trudne zadanie, szczególnie dla dzieci kapitalizmu.
Kuba to zupełnie inny świat – mówią członkowie zespołu
fot. archiwum zespołu

Trzeba jednak zaznaczyć, że cała nasza wyprawa w ogóle doszła do skutku dzięki zaproszeniu ze strony Ambasady Rzeczypospolitej na Kubie. II Sekretarz, wrocławianin, Adrian Chrobot był naszym opiekunem od pierwszego do ostatniego dnia pobytu. Nie sposób przecenić znaczenia otrzymanej dobrej rady, zwłaszcza, gdy jest się na drugiej półkuli.

Opisanie stolicy Kuby to zadanie trudne, szczególnie dla dziecka kapitalizmu. W głowach mamy standard, a raczej formę funkcjonowania społeczeństwa, do jakiej przywykliśmy żyjąc w Europie. Kuba natomiast, nie sposób zaprzeczyć, to całkiem inny świat.

Samo miasto to kilka pięknych, zadbanych budowli opanowanych przez grupki turystów. Stoją one jednak w bezpośrednim sąsiedztwie miejsc, wobec których tak zwany ząb czasu nie miał litości. Wystarczy wejść w uliczkę obok najpopularniejszego turystycznego deptaku, żeby zobaczyć, jak na prowizorycznych, drewnianych rusztowaniach wspiera się ledwo, ledwo stojąca w pionie kamieniczka – kiedyś na pewno piękna, dzisiaj stanowiąca widok mocno smutny. Obok niej następna, identyczna, i jeszcze dalej dwie podobne. W tych ruinach, toczy się normalne życie.

Między nimi brukowana uliczka, po której trąbiąc dziarsko kursują auta pamiętające jeszcze lata pięćdziesiąte, dwuosobowe rowerowe riksze, czasem wóz zaprzężony w konia, czasem małe, żółte i okrągłe Coco Taxi. Samochody młodsze niż my stanowią tylko ułamek tego barwnego bałaganu. I grupki dzieciaków, kopiące jakąś szmacianą piłkę. Nigdy nie poznasz wartości, jaką przedstawia zwykły plastikowy długopis, zanim ubrana w mundurek dziewczynka nie podejdzie i nie poprosi cię o niego – troszkę na migi, dużo po hiszpańsku. Dużo było tych dzieciaków wkoło nas – każdy przywiózł ze sobą i rozdawał jakieś drobiazgi, których tam brakuje. Długopisy, kolorowanki, flamastry, ale też – co dla nas niewyobrażalne – chusteczki higieniczne, maszynki do golenia, nawet damskie rajstopy. I słodycze. Słodycze, jak wszędzie, najfajniejsze. Na tym polu przodował Franek, który nawet siedząc w siodle – o czym później – rozdawał popakowane po kieszeniach cukierki między dzieciaki w mijanych wioskach.

W mieście jest tłoczno, jeździ się szybko, rozmawia głośno, papierki rzuca za siebie i idzie w swoją stronę. Kolejki do kantorów i banków, w sklepach na półkach dziwny luz. Jednocześnie funkcjonujące dwie waluty, pozostające w takiej do siebie dysproporcji, że z każdym zakupem czegokolwiek trzeba pozostać czujnym, jak przy operacjach giełdowych. To wszystko było tak inne i obce, i jednocześnie tak straszliwie ciekawe, że aklimatyzacja – mimo że trudna, przebiegła sprawnie. Z biegiem czasu wyłoniliśmy swoich tłumaczy z hiszpańskiego, swoich specjalistów od targowania, skrupulatnych wysłanników do sklepów, którzy nie pozwalali się oszukać. Pojawił się nawet majster do spraw otwierania kokosów spadających z palm! Stanowiliśmy sprawną machinę.

Gdy tylko nadchodził dzień wolny – od prób i koncertów – uciekaliśmy na znajdującą się około 20 km od miasta plażę o zachęcająco brzmiącej nazwie Tropicoco. Użyć słowa „rajska”, by opisać to miejsce, to chyba zbyt mało. Zgodnie stwierdziliśmy że zdjęcia tam zrobione wyglądają jak pościągane z Internetu tapety, z wklejonymi postaciami (ten efekt perfekcyjnie uzyskała altowiolistka Betina i wiemy, że absolutnie nikt na świecie nie uwierzy w autentyczność ujęcia). A my byliśmy tam naprawdę, i myślę że dowód tego, a mianowicie garść białego piasku, znajduje się jeszcze w niejednej torbie czy plecaku, a w kieszeni spodni naszego skrzypka Michała to już na pewno.

Pierwszy koncert, który zagraliśmy w stolicy odbył się na terenie Międzynarodowych Targów Książki – zorganizowany, jak z resztą wszystkie nasze koncerty w Hawanie, przez polską ambasadę. Już samo ulokowanie imprezy – w fortyfikacji na wzgórzu, z której rozciągał się świetny widok na całe miasto, było dla nas bardzo ciekawe. W każdej piwniczce, w każdym okienku ulokowane były stanowiska wydawnicze. Mieliśmy grać na placu w centrum festiwalu. Jako że na otrzymanie klucza do jakiejkolwiek sali sportowej – ba! – do jakiegokolwiek większego niż dwuosobowy pokój pomieszczenia, potrzebna jest zgoda 2 nadzorców, kierownika obiektu, pierwszego sekretarza, dyrektora i nadzorcy tego dyrektora – zrezygnowaliśmy nawet z podejmowania prób znalezienia jakiegoś miejsca na próbę. Co pozostało? Spadzisty chodnik gdzieś w wyschniętym parku, i improwizowany ruch sceniczny – byleby zejść z palącego słońca.

Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” na kubie uniwersytet przyrodniczy we wrocławiu upwr
Na ulicach Hawany wciąż królują amerykańskie limuzyny z lat 50. ubiegłego wieku
fot. archiwum zespołu

Kilka prób na dzień dobry, wszystko już się zgrywa i… wolne miejsce w układzie. Jeden chłopak zachorował, nie dając rady w potyczce z kubańską kuchnią. I szybka zmiana, przearanżowanie, coś się w programie poprzestawia, coś wytnie, i jakoś damy radę. W końcu, to pierwszy koncert, jutro już będzie dobrze.

I było. Pierwszy „poległy” podniósł się z niemocy, ale… padł kolejny. I tak codziennie, dziwny wirus zabierał jedną ofiarę. Zawsze chłopaka, żeby było weselej. Nie wiem, co na to doniesienia współczesnej medycyny, ale nas kosztowało to wiele nerwów i nieustannej improwizacji.

Ale wróćmy do pierwszego koncertu. Mimo braków w składzie, udało się. Spotkanie z kubańską publicznością i – zgodnie z naszymi przewidywaniami – im szybciej, bardziej dziarsko i zamaszyście, tym na Karaibach lepiej! Góralskie solówki i skoczny Krakowiak zasłużyły sobie na solidne owacje. A jak to wyglądało zza kulis? Z nieba leje się żar, za parkiet służy nam kawałek ułożonego z kostki placyku, przebieralnia w jakiejś komnatce starego fortu, do której biegnie się przez kręte korytarzyki… Kuba!

Następnego dnia czekał nas występ na uniwersytecie. Graliśmy i tańczyliśmy razem z tamtejszymi grupami tanecznymi, przeplatając wzajemnie swoje występy. A na koniec, rzecz niebywała! Szybka lekcja salsy, i my – w strojach żywieckich, próbujący nadążyć za prezentującą kroki tancerką. Co ciekawe, radziliśmy sobie całkiem nieźle, co przyznała tego samego dnia wieczorem szefowa ichniejszego zespołu (a, zaznaczyć muszę, robiła to z lekkim wręcz niedowierzaniem, kwitując nasze oszałamiające wygibasy do hiszpańskich hitów jako „aż dziwnie dobre”). Część dziewczyn zostawiła tam wręcz po kawałku serduszka w rękach wystrojonego w biel instruktora salsy, który jak porwał w tany jedną naszą blond-Anetkę, to nic tylko wzdychać!

Kolejne dni to kolejne koncerty. Mimo że serce aż się rwało, żeby przywdziać okulary przeciwsłoneczne, wrzucić do torby aparat i biec – odkrywać! – zabytki, ruiny, knajpy – trzeba było pokornie zaplatać warkocze, pakować kierpce i jechać.

Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” na kubie uniwersytet przyrodniczy we wrocławiu upwr
Występy w upalnym klimacie Kuby nie był łatwe.
Ale czego się nie robi dla czekającej publiczności
fot. archiwum zespołu

Występ w domu kultury okazał się naprawdę sporym dla tamtejszych dzieciaków wydarzeniem – tutaj również prezentacja naszego programu połączona była z pokazami ich grup tanecznych i wokalnych. Co ciekawe, na Kubie – czy to młody dzieciaczek w szkolnym mundurku, czy stateczny starszy pan – nikt nie odmawia tańca, kiedy w odpowiednim momencie programu wyciągamy widownię do wspólnej zabawy. Co więcej, odwdzięczano się nam tym samym, włączając później swoją energetyczną i na wskroś taneczną muzykę i rozkręcając prawdziwą fiestę w środku dnia.

Występy w stolicy zakończyliśmy koncertem na jednym z głównych (i niezwykle wietrznych!) placów Starej Hawany. Fruwały nuty, kapelusze zdzierał wiatr, ale graliśmy dalej na przekór pogodzie, szczególnie że – nawet na drugim końcu świata! – w tłumie widzów nieoczekiwanie znalazło się kilku Polaków. Niesamowite wrażenie – poznać filmowe wręcz losy Polek, które 50 lat temu wyjechały z kraju, jak same mówią – zwyczajnie, z miłości, i od tego czasu mieszkają na Kubie. Odtańczyliśmy więc program z zapałem, a liczna widownia odwdzięczyła się nam i w oklaskach, i w urządzonej na poczekaniu pokoncertowej sesji zdjęciowej – z udziałem każdego aparatu i komórki, jakie tylko były w pobliżu. Zmęczeni, rumiani, wdzięczyliśmy się dzielnie do obiektywów, mimo że po walce z kolejnym „parkietem” z kostki brukowej byliśmy ledwie żywi. Jak to mawiają, taki los!

21-29 luty, Cienfuegos

Z lekkim niepokojem wypatrywaliśmy dnia wyjazdu z Hawany. Głośna i zadymiona wprawdzie, ale była jednak miastem. To właśnie na prowincji, jak nam mówiono, mieliśmy zobaczyć prawdziwą Kubę – jej ubogą, zatrzymaną gdzieś w latach pięćdziesiątych stronę.

Już od samego momentu wyjścia z hotelu rozpoczęła się zabawa. Nasz środek transportu – co do którego jednym wymogiem było, aby był przystosowany do przewozu ludzi – wzbudził, zakrapiany lekko niedowierzaniem, entuzjazm. Kubańska myśl techniczna w najczystszej formie, a mianowicie ciężarówka przerobiona na autobus osobowy, z „oknami” bez szyb, czyli po prostu wolną przestrzenią między dachem a bokami paki i metalowymi siedzeniami była gotowa do pokonania 300 kilometrów. Śmialiśmy się jak szaleni i obfotografowaliśmy ten cud techniki z każdej strony, zanim pożegnaliśmy muzyków – Pana Edka i Pana Tomka, którzy wracali z Hawany do Polski, i ruszyliśmy w świat.

Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” na kubie uniwersytet przyrodniczy we wrocławiu upwr
Zespół „Jedlinioka” to zgrana ekipa: – Z biegiem czasu wyłoniliśmy swoich tłumaczy
z hiszpańskiego, swoich specjalistów od targowania, skrupulatnych wysłanników
do sklepów, którzy nie pozwalali się oszukać. Pojawił się nawet majster do spraw
otwierania kokosów spadających z palm! – opowiadają
fot. archiwum zespołu

W Cienfuegos, leżącym na południowym wybrzeżu mieście, spodziewaliśmy się prawdziwego survivalu. Nic bardziej mylnego! Po podróży, którą przyrównać można do 4 godzin spędzonych w bębnie wirującej pralki, wysiedliśmy w dużym, spokojnym ogrodzie przy sanktuarium San Jose w miasteczku Paraise, witani przez przesympatycznego polskiego księdza Jacka. Dla podróżnika słowa „pokoje już prawie przygotowane, za chwilę obiad” to prawdziwy balsam na uszy, serce i żołądek. Czas spędzony w tym miejscu miał okazać się prawdziwym wypoczynkiem. Pełna miska, czysta pościel – prawdziwe luksusy jak na nasze standardy.

Ksiądz Jacek Małecki, który sam mieszkał w miejscowości Abreus, zatroszczył się o nas jak prawdziwy pilot wycieczek. W czasie, który spędziliśmy będąc jego gośćmi zarówno na każde przed jak i popołudnie był jakiś plan. Czy to plaża, czy zwiedzanie, spacer, zakupy, bliższa lub dalsza wycieczka – działo się ciągle, oczywiście uwzględniając czas na przygotowanie do koncertów. Nie ma bowiem czegoś takiego jak „nieodpowiedni moment” żeby przećwiczyć sobie „Czarną Madonnę”. A wieczorami, oczywiście koncerty.

Po jednym z nich weteran jedliniokowych wyjazdów, Piotrek, powiedział: „Nigdy nie tańczyłem w dziwniejszym miejscu”. Przytaknęliśmy wszyscy. Pierwszy nasz koncert w tej części wyjazdu odbył się bowiem w świątyni wyznawców afro-kubańskiego systemu wierzeń santeria, stanowiącego swoiste „połączenie” religii chrześcijańskiej i afrykańskiej. Żeby przybliżyć klimat panujący w tym miejscu podam tylko kilka szczegółów: poustawiane w kątach misy z kośćmi, wiszące u sufitu szubieniczki i klatka z poodcinanymi, zasuszonymi głowami kogutów (których krwią podczas obrzędu wyznawcy santerii się skrapiają), a na koniec święty stół Jezusa, który nieopatrznie chcieliśmy przesunąć – takich atrakcji nie oferują w biurach podróży. Także tam między naszymi układami występowały dzieci z domu kultury. Dziewczynki w różowych bufiastych sukieneczkach na tle małych szubienic? To prawdziwa egzotyka.

Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” na kubie uniwersytet przyrodniczy we wrocławiu upwr
Garderoba przed koncertem – ostatnie poprawki, przymiarki i próby
fot. archiwum zespołu

Taki koncert to prawdziwe wydarzenie dla mieszkańców wioski – pełna sala, stojący na parapetach kolejni widzowie – zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie. Już tradycyjnie, wszystkie występy zakończyły się wspólną zabawą do kubańskich rytmów. Niektórych z naszych upatrzyli sobie miejscowi, w tańcu wręczając im swoje rekwizyty czy smagając jakimiś tajemniczymi miotełkami. Kto wie, co to może oznaczać…

Pozwolę sobie przerwać relację z koncertów, żeby wspomnieć choć kilka słów o dniu, który długo pamiętać będą jeszcze nasze mięśnie. Całym zespołem, w towarzystwie naszego gospodarza, wybraliśmy się na konny rajd nad wodospad, w okolicach miasta Trynidad. Czternaścioro dumnych jeźdźców, z których mało który kiedykolwiek wcześniej miał okazję dosiąść konia i kilka dobrych godzin drogi. Byliśmy zachwyceni. Zapierające dech w piersiach widoki, duch wolności i wyborowe towarzystwo (próbujące w każdy możliwy sposób dogadać się ze swoimi końmi, co z początku wcale nie było takie proste) – tak można opisać ten dzień, do popołudnia. Później do powyższej wyliczanki doszły poobijane pupy, trzęsące się nogi i pył w oczach, ale uśmiech na buziach pozostał do końca. Dnia, oczywiście! Następnego bowiem nie było tak wesoło, gdy okazało się, że siadanie przy stole w jadalni to wyczyn godny najwytrwalszych. Jednakże mimo późniejszych niedogodności chyba nie skłamię twierdząc, że nikt z nas w najśmielszych snach nie przypuszczał, że będzie w środku kubańskiej prowincji spacerował pod palmami ze swoim koniem, jak gdyby była to najnormalniejsza czynność pod słońcem!

Luty dla Kubańczyków to wciąż zima. Zima, a słońce w pełni i temperatura powyżej 25 stopni? Plażowaliśmy więc kiedy tylko była okazja. Nawet misja poszukiwania rafy koralowej – mimo że kosztowała nas kilka pokaleczonych stóp i zdartych kolan – zakończyła się sukcesem. A wznosić toast rozłupanym na własnych oczach kokosem wielkości piłki do koszykówki, ze stopami w piasku i widokiem na aż nierzeczywiście lazurową wodę – bezcenne.

Akademicki Zespół Pieśni i Tańca „Jedliniok” na kubie uniwersytet przyrodniczy we wrocławiu upwr
W przerwach między koncertami i próbami do nich zespół odpoczywał na rajskich plażach
fot. archiwum zespołu

Za takie wspomnienia jesteśmy w stanie zapomnieć o takich wyjazdowych uśmiechach losu jak istna epidemia kleszczy, które zdecydowanie upodobały sobie nas jako ofiary. Właściwie, nie tylko te żyjątka zapałały do nas sympatią. Wieść gminna niesie, że jednemu kubańskiemu skorpionowi tak spodobała się uszczypliwość naszego kierownika, że chciał się w jego bucie załapać w drogę powrotną do Polski. Na szczęście nasza biolog Kasia była na posterunku i ukróciła jego samowolny marsz w kierunku – co do czego nie ma wątpliwości – kierowniczego obuwia.

Kolejny koncert odbył się w Abreus, parafii której proboszczem jest nasz zaprzyjaźniony ksiądz Jacek Małecki. Wieczór rozpoczęliśmy od udziału we mszy, która specjalnie dla nas prowadzona była częściowo po polsku. Mocno wzruszeni wysłuchaliśmy kazania, przez które przebijał smutek tęsknoty i trud związany z prowadzeniem misji w tak odległym i odmiennym od naszego kraju. Melancholia nie trwała jednak długo – zaraz potem udaliśmy się na stadion, na którym mieliśmy występować. Miejsce pełne ludzi, głośna muzyka – zapowiadało się dobrze. Wiemy też, jak dużo ten występ znaczył dla naszego księdza – kawałek Polski gdzieś w kubańskiej wiosce to coś niecodziennego. Daliśmy więc z siebie wszystko, choć niech będzie mi świadkiem każdy, kto kiedykolwiek spędził bez przygotowania kilka godzin w siodle – nie łatwo jest robić hołubce, obyrtki i góralskie popisy po takim wyczynie. Publiczność oczywiście nie zawiodła – słyszeliśmy, że jeszcze długo po naszym koncercie stanowiliśmy główny temat rozmów wśród mieszkańców wioski.

Ostatnie dwa koncerty – na głównym placu Cienfuegos oraz w Paraise, w sanktuarium San Jose, i właściwie mogliśmy pakować się w drogę powrotną do Hawany, skąd to – również grupami – wylatywaliśmy do Polski.

kuba10
Czternastu odważnych w siodle – wielu po raz pierwszy w życiu
fot. archiwum zespołu

Nie można jednak zamknąć relacji o wyjeździe w tym momencie. Koncerty i wycieczki to tylko część, a między nimi? Godziny czasu wspólnie spędzonego – nad powyrywanymi od Kasi P. krzyżówkami, emocjonująca jak olimpiada gra w Dobble, niekończące się rozgrywki karciane chłopaków, wieczory spędzone na wertowaniu śpiewników i wyciu do księżyca największych hitów. I improwizowane wykłady z biologii Kasi K., i poranki z polonezem Kilara, które serwował nam Sokół, i wszystkie słowne zabawy świata. W świecie bez Internetu dużo się rozmawia, o dużo się pyta. Chociaż czasem głód, brak wody i kolejka do banku na godzinę stania – to warto. Warto jest przeżyć coś takiego. A trzeba – podziękować!

Wszystkim tym, którzy wspólnie przetrwali zabójcze dawki ryżu i niewiadomego pochodzenia mięsa, którzy dzielili się każdym kawałkiem plastra na stłuczone kolano, tabletką na gardło, każdym znalezionym w torbie polskim cukierkiem, paczką krakersów, ostatnim opakowaniem przemyconych w walizce polskich kabanosów, każdą kulką lodów na deser i właściwie każdą minutą z tych spędzonych wspólnie trzech tygodni – dziękuję. Było wspaniale! A teraz? Nie pozostaje nic, tylko nucąc „Komu dzwonią, temu dzwonią…” upchnąć walizkę na szafę. Niech czeka aż pojawi się kolejny cel.

podziekowania2

Członkini zespołu,
Magda Chodorek

Powrót
05.04.2016
Głos Uczelni
studenci

magnacarta-logo.jpglogo European University Associationlogo HR Excellence in Researchprzejdź do bip eugreen_logo_simple.jpgica-europe-logo.jpg