eu_green_logo_szare.png

Aktualności

Roman Kołacz: Każdy ma swoje kamienie milowe

Pochodzi ze wsi Kobylany, rozsławionej w „Krzyżakach” Sienkiewicza. Chciał zostać lekarzem, twierdzi, że jego życiem rządzi przypadek, umie wyciągać wnioski z porażek, bywa impulsywny i ma opinię wizjonera. Roman Kołacz kończy drugą kadencję rektora Uniwersytetu Przyrodniczego.

Rektor Akademii Muzycznej we Wrocławiu Krystian Kiełb bez wahania mówi: – Roman to niezwykły człowiek. I oczywiście na pewno wszyscy będą podkreślać, ile udało mu się zrobić dla uczelni, którą kierował dwie kadencje, ale na mnie wrażenie zrobiło jeszcze coś. Ogromna pasja z jaką opowiada laikom, takim jak ja, o sprawach, o których niewiele wiemy, czyli o dobrostanie zwierząt.

prof Roman Kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu
fot. Tomasz Lewandowski

Kompozytor, który sam na koncie udane inwestycje w infrastrukturę swojej Alma Mater przyznaje, że to od Romana Kołacza dowiedział się, czym jest ów dobrostan, dlaczego jest taki ważny i jak w Polsce zmieniał się stosunek ludzi do zwierząt hodowlanych. Ale zanim do takich prywatnych wykładów doszło, najpierw były Kobylany.

Domarat, co obronił Jagiełłę

Na starych, czarno-białych fotografiach widać szczupłego chłopca o skupionej twarzy. Jedno zdjęcie to pamiątka z I Komunii Świętej, więc chłopiec obowiązkowo stoi między rodzicami chrzestnymi, w ciemnej marynarce i w spodenkach na kant, ale do kolan. I z gromnicą w dłoni. Na innym, z akordeonem większym od niego, patrzy na fotografującego. Dzisiaj tamten chłopiec jest w Komitecie Honorowym obchodów 650-lecia wsi Kobylany, o której pierwsza wzmianka pochodzi z 1366 roku – dokument z 17 sierpnia, podpisany przez króla Kazimierza Wielkiego, potwierdza podział majątku królewskiego kanclerza, arcybiskupa Januszowa Suchywilka między jego bratanków. Spośród wielu znamienitych przedstawicieli tego rodu jeden zajął miejsce szczególne – Domarat, kasztelan biecki, wojnicki i lubelski, marszałek nadworny koronny, rycerz znamienity, opisany w kronice Jana Długosza, z przeszłości przywrócony pamięci (i wyobraźni) przez Henryka Sienkiewicza i Jana Matejkę. Bo Domarat walczący pod Tannenbergiem w lipcu 1410 roku, własną piersią zasłonił króla Władysława Jagiełłę. Romek Kołacz jednak w tej wsi sławnej wielkim rycerzem zostać nie chciał.

profesor roman kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu dzieciństwo
fot. archiwum prywatne

– Dwa lub trzy razy w dzieciństwie byłem w Krośnie. Miasto – to było marzenie. Zobaczyłem ludzi spacerujących ulicami, ładnie ubranych. Panowie w białych koszulach, panie w kolorowych sukienkach. Czysto, pachnąco. To niewielkie przecież Krosno sprawiło, że chciałem wyrwać się ze wsi – przyznaje Roman Kołacz, którego droga ze wsi do miasta wcale taka prosta nie była.

Kiedy kończył szkołę podstawową, rodzice debatowali, gdzie powinien uczyć się dalej. Byli biedni i niewykształceni, ale mieli tę świadomość, że jedyną drogą, aby los ich dzieci był lepszy od ich losu, było danie im wykształcenia. Może technikum? Zawód chłopak by miał, a wiadomo, zawód dla chłopca to podstawa. Mama oczywiście chciała, żeby został księdzem. Był wzorowym ministrantem przez całą szkołę podstawową, a ministrantury po łacinie nauczył go brat matki jeszcze przed pójściem do szkoły A on się zastanawiał nad Technikum Geodezyjnym w Jarosławiu. Ale do Kobylan przyjechał kuzyn, pierwszy w rodzinie, który skończył studia, i tłumaczył: – Przecież to dzieciak jeszcze. Co on wie o sobie i o tym, co chce robić w życiu? Niech idzie do liceum. Te cztery lata go ukształtują i będzie miał większą możliwość wyboru. I wtedy, w tych przypadkach-nieprzypadkach, które rządzą życiem Romana Kołacza, pojawiło się bezdzietne wujostwo z Nysy.

– Zaproponowali, że dadzą mi wikt, opierunek i pójdę do Carolinum, słynnego nyskiego ogólniaka, należało jednak wcześniej zdać egzamin. Tę przeszkodę pokonałem. To była świetna szkoła, z wybitnymi pedagogami, wykształconymi jeszcze przed wojną. Łacinnik, historyk, fizyk, biolożka. Wychowawczynię i szanowaliśmy, i baliśmy się jej. W szkole obowiązywał regulamin i to traktowany naprawdę poważnie. Jeśli wychowawczyni spotkała kogoś z nas po godzinie 20 na mieście, wiadomo było, że rodzice dostaną wezwanie do szkoły – opowiada Roman Kołacz i uśmiecha się, bo swoją miłość do sztuki zawdzięcza innej nauczycielce, polonistce.

profesor roman kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu koncert noworoczny
fot. Tomasz Lewandowski

Młoda dziewczyna po studiach, już mężatka, ale i tak kochała się w niej chyba cała klasa kolegów, zabierała ich do Teatru Starego w Krakowie i do opery we Wrocławiu. I nawet z najnudniejszej lektury potrafiła wykrzesać iskry, by pokazać nastolatkom, że są ideały, w które warto wierzyć. To ta literatura okresu romantyzmu, a następnie bohaterowie Żeromskiego, Dąbrowskiej czy Orzeszkowej oraz własne doświadczenia życiowe, kształtowały jego socjalistyczną wrażliwość na los biednego człowieka, niesprawiedliwość społeczną i całkowitą niezależność Polski od obcego mocarstwa. Mówiąc o socjalistycznej wrażliwości w tym młodzieńczym okresie, rektor Kołacz przytacza znane powiedzenie Józefa Piłsudskiego „Kto nie był socjalistą za młodu, ten na starość będzie sk……m" .

Prof. Karolinie Czai rektor Roman Kołacz podziękował szczególnie w tym roku na Koncercie Noworocznym, gdy nie kryjąc wzruszenia, witał gości, mówiąc: – Moja misja jako rektora dobiega końca, mam jednak nadzieję, więcej, mam pewność, że koncerty charytatywne, które zainicjowałem 7 lat temu będą kontynuowane.

By byli dumni

Przyznaje, że kiedy patrzył na swoje własne dzieci, to nie mógł uwierzyć, że on swoje życie wziął w swoje ręce mając zaledwie 14 lat.

– Wujostwo uznawało, że jestem odpowiedzialny. A ja w tej Nysie miałem kolegów, którzy zeszli na złą drogę. Jeden nawet trafił do kryminału za morderstwo – rektor Kołacz kiwa głową z niedowierzaniem, ale po chwili przyznaje, że jego aniołem stróżem był… strach. Bo kiedy w niedzielę wychodzili rano z kolegami do kościoła, to on naprawdę szedł na mszę, a oni na forty, zapalić podkradzione dorosłym papierosy.

– Nie wyobrażałem sobie, że mogę zrobić coś, co przyniesie wstyd rodzicom. Drętwiałem na samą myśl o tym, że mógłbym ich zawieść, rozczarować. I dzisiaj czasem mi żal, że już nie ma ich przy mnie, że nie widzę radości, jaką czuliby obserwując, jak daleko od naszych rodzinnych Kobylan odszedłem – mówi Roman Kołacz i nawet nie kryje, że niemalże wszystko, co w życiu robił, robił po to, by rodzice czuli dumę, że go dobrze wychowali.

– Nie wyobrażałem sobie, że mogę zrobić coś, co przyniesie wstyd rodzicom. Drętwiałem na samą myśl o tym, że mógłbym ich zawieść, rozczarować. I dzisiaj czasem mi żal, że już nie ma ich przy mnie, że nie widzę radości, jaką czuliby obserwując, jak daleko od naszych rodzinnych Kobylan odszedłem – mówi Roman Kołacz i nawet nie kryje, że niemalże wszystko, co w życiu robił, robił po to, by rodzice czuli dumę, że go dobrze wychowali.

Po maturze marzył o medycynie, ale nie wierzył w swoje szanse, wybrał chemię na politechnice. Zdał, ale zabrakło mu punktów. Żeby nie trafić w kamasze, bo przecież przez wojsko musiał przejść każdy, dostał się do policealnego studium – w dwa lata zdobył wykształcenie technika obsługi systemów informatycznych. Od ręki miał nawet pracę we wrocławskim ZETO, ale dzisiaj śmieje się mówiąc: – Tylko proszę mnie nie pytać o szczegóły, bo na inżyniera się nie nadawałem i nie nadaję. Nie pociągały mnie ani elektronika, ani elektrotechnika.

Z tego braku pociągu zaczęła się w nim kluć nowa myśl – a może weterynaria? Do Kobylan, również do gospodarstwa rodziców, przyjeżdżał doktor. Sympatyczny, budzący powszechny szacunek, życzliwy. Może takim weterynarzem mógłby zostać? Nawet na wsi pracować, choć przecież chciał z niej uciec w daleki świat, do miasta.

– Dostałem się na medycynę weterynaryjną od razu. I niemalże od razu zrozumiałem, że kiepski byłby ze mnie lekarz medycyny – na zajęciach z anatomii, kiedy uczyliśmy się na martwych zwierzętach, uświadomiłem sobie, że nie mógłbym tak grzebać w ludzkich zwłokach, czułem swoistego rodzaju odrazę. Czym innym była nauka z kośćmi czy preparatami zwierzęcymi, z którymi prawie spaliśmy w akademiku. Na medycynę natomiast namówiłem moją młodszą siostrę, która jest w Krośnie świetnym pediatrą. Ojciec był trochę rozczarowany, że nikt nie chce zostać na tym 3-hektarowym gospodarstwie, ale wiem również, że rodzice byli szczęśliwi i dumni z tego, co udało nam się osiągnąć – mówi Roman Kołacz.

Pora buntu

Pierwszą próbę przeszedł w marcu 1968 roku. Był na pierwszym roku studiów, ale był też i o dwa lata starszy od większości kolegów.

Protesty zaczęły się w początkach 1968 roku. 16 stycznia poinformowano, że „Dziady” w reżyserii Kazimierza Dejmka, których premiera miała miejsce 25 listopada i uświetniła obchody 50-lecia rewolucji październikowej, zostaną zdjęte z afisza. Ostatnie przedstawienie miało się odbyć 30 stycznia.

Legenda głosi, że w sprawie „Dziadów” osobiście interweniował ambasador radziecki Awierkij Aristow, ale w świetle dzisiejszego stanu badań nie ma na to żadnych dowodów. Więcej – „Dziady” Dejmka miały bardzo dobrą recenzję w moskiewskiej „Prawdzie”, a spektakl zamierzano pokazywać w Związku Radzieckim.

dekalog_rektora

Nie wiedzieli o tym studenci, którzy tłumnie stawili się na ostatnim spektaklu 30 stycznia – nie wiedzieli też, że po czterech pierwszych przedstawieniach poinformowano Dejmka, że „Dziady” mogą być grane tylko raz w tygodniu, młodzieży szkolnej nie można sprzedawać więcej niż 100 biletów po cenach normalnych, reżyser ma odnotowywać reakcje publiczności, a pretekstem do tych obostrzeń było rzekome wznoszenie przez publiczność haseł antyrosyjskich oraz antyradzieckich.

Po tym ostatnim przedstawieniu rozemocjonowana widownia skandowała hasło wymyślone przez Karola Modzelewskiego „Niepodległość bez cenzury!”, a po wyjściu z teatru pomaszerowała prosto pod pomnik Adama Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Grupę około 300 osób rozpędziła milicja, zatrzymano około 35 protestujących, dziewięciu z nich postawiono przed kolegium.

Przywódcy ruchu studenckiego podjęli 22 lutego decyzję o zorganizowaniu wiecu w obronie studentów usuniętych z uczelni. Wybrali 8 marca. We Wrocławiu strajk solidarnościowy z Warszawą zaczął się 14 marca – ale pierwszy wiec odbył się już trzy dni po warszawskim buncie, 12 marca.

– Nie pamiętam, jak dotarło do nas, że wszyscy schodzimy się w auli na Politechnice Wrocławskiej. Tam były już tłumy, ludzie nie mieścili się w sali. Ustalono, że wracamy na swoje macierzyste uczelnie i tam organizujemy protesty – mówi Roman Kołacz, który zapamiętał z tamtych burzliwych dni piosenkę, śpiewaną przez studentów Wyższej Szkoły Rolniczej: „Prawdy dajcie nam żakom/ nam żakom, nam studentom biedakom/ bo jak prawdy nie będzie, wiec przedłużyć trza będzie/bum tarara w łeb Moczara” – kpiącą z wszechwładnego Mieczysława Moczara, przywódcy nacjonalistycznej frakcji „partyzantów” w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Po powrocie z politechniki studenci WSR zebrali się w największej sali budynku uczelni przy Norwida. Przychodzili do nich profesorowie z wykładami, m.in. Alfred Senze z weterynarii i Stanisław Kowaliński z gleboznawstwa. Student pierwszego roku weterynarii Roman Kołacz zapamiętał wykład prof. Henryka Balbierza, który mówił o freemartynizmie – bezpłodności samicy pochodzącej z ciąży bliźniaczej różnopłciowej.

profesor roman kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu czas studiów
fot. archiwum prywatne

– Te wykłady były dobrane tak, by wszyscy mogli z nich skorzystać, bo od razu ustalono, że strajk połączony będzie z nauką, choć, oczywiście, nie zabrakło też studenckich śpiewów i różnych innych występów. Pamiętam, że profesorowie wspierali nasze morale, ktoś zadbał o opiekę duszpasterską, bo przy Norwida pojawili się księża. Jacyś ludzie z zewnątrz, z miasta, przynosili nam jedzenie, a koledzy zbierali bloczki i donosili obiady ze stołówki studenckiej – wspomina Roman Kołacz i przyznaje, że nawet pojawili się jacyś przedstawiciele tzw. załóg robotniczych, ale dwudniowy strajk nie przerodził się w wielki narodowy bunt.

– Po dwóch dniach zapadła decyzja, że się rozchodzimy do domów. To była sobota. Mój kolega, też student weterynarii, Adam Marciniak, obecnie od ponad 20 lat wójt gminy Człuchów, przemawiał łamiącym się głosem, żebyśmy się nie poddawali. Rozpłakał się. A ja z kolegą poszliśmy do stołówki na obiad z autentycznym kacem moralnym, że to wszystko tak się kończy – przyznaje Roman Kołacz, dla którego tamte wydarzenia z marca 1968 roku były prawdziwą lekcją historii, patriotyzmu i wewnętrznego buntu przeciwko władzy, która łamie prawa obywateli.

Dorastanie do rzeczywistości

Kiedy otrząsnęli się z marcowego szoku, zaczęło się normalne życie. Egzaminy (najlepiej mu szły te najtrudniejsze), zdawał w pierwszym terminie. Mieszkał w akademiku Centaur, gdzie mieszkali wszyscy studenci z weterynarii i sam już nawet nie pamięta jak, ale został zastępcą kierownika klubu studenckiego do spraw kultury. Ten klub to słynne nie tylko we Wrocławiu Katakumby, gdzie Kołacz dwoił się i troił, zapewniając studentom możliwości realizowania się jako malarze, rzeźbiarze czy kabareciarze.

– Mieliśmy świetny kabaret Ciaptak. Założył go kolega, z którym mieszkałem od trzeciego roku – Franiu Kobylański, który trzy razy, bez skutku, próbował dostać się do łódzkiej filmówki i gdzieś musiał realizować swoje artystyczne pasje. Oczywiście, teksty piosenek były też polityczne. Pamiętam, jak trzeba było je zanosić do cenzora do akceptacji, ale kilku, w tym jednego o budowie pomników, nie zauważył, a może zauważyć nie chciał – opowiada rektor, który za to artystyczne kierowanie klubem odbierał nagrodę Czerwonej Róży, przyznawaną najlepszym klubom studenckim w ogólnopolskim konkursie i wręczaną w Krakowie. – Wygrywaliśmy w kategorii małych klubów, a dla mnie każdy z tych wyjazdów do Krakowa był wyjątkowy. Poznawałem Piwnicę pod Baranami, klub Jaszczury i miałem okazję spotykać się wtedy jeszcze z moją sympatią a obecną żoną, która studiowała w Krakowie. Chłonąłem inny świat, poznawałem wspaniałych ludzi spoza środowiska uczelnianego, udało nam się ściągnąć do klubu – przy okazji koncertu we Wrocławiu – Czesława Niemena – uśmiecha się Roman Kołacz i dodaje, że z działalnością studenckiego kaowca łączyły się też wpadki. Jego wielką, przynajmniej tak mu się wtedy wydawało, porażką było spotkanie z Edwardem Lubaszenką.

profesor roman kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu młodość i fotografia ślubna
fot. archiwum prywatne

W Teatrze Współczesnym we Wrocławiu triumfy święciła sztuka „Paternoster” Helmuta Kajzara z Edwardem Linde-Lubaszenką. Świetne recenzje w gazetach, kolejki po bilety. Żeby nie było – poszedł i sam obejrzał. I wymarzyło mu się spotkanie z aktorem – dla studentów.

– Panu Lubaszence pasowała niedziela, między 15 a 16. A ja na jakiś kwadrans przed spotkaniem zorientowałem się, że nikogo nie mam na widowni. Przeżyłem wtedy horror. Biegałem po całym akademiku, błagałem kogo tylko spotkałem, żeby przyszli. Było mi tak okropnie wstyd, ale mój gość jak tylko się pojawił, powiedział, żebym się nie przejmował – Kołaczowi do dzisiaj na pamiątkę tego niezbyt udanego spotkania została niechęć do pompy, oficjalnych ceremoniałów, kiedy mówca widzi, jak po kilku minutach goście zaczynają się wiercić, sprawdzać telefony, dyskretnie ziewać... I jakby było mało – przed każdym koncertem noworocznym najbardziej zawsze obawiał się wolnych miejsc na sali.

Działalność w Katakumbach była małym epizodem w jego działalności studenckiej. Głównie był zaangażowany w sądownictwie koleżeńskim ZSP, gdzie był wpierw przewodniczącym sądu uczelnianego a następnie wiceprzewodniczącym sądu okręgowego.

– Byliśmy poważnie traktowani prze władze uczelni – mówi prof. Kołacz. – Nasze orzeczenia były honorowane. Mieliśmy umowę z rektorem, że student może być tylko raz ukarany, albo sądem koleżeńskim, albo komisją dyscyplinarną. Zawsze pierwsi orzekaliśmy, aby nie dopuszczać do komisji dyscyplinarnej. Nasze kary były mniej dotkliwe, bo niematerialne jak pozbawienie np. stypendium mieszkaniowego lub akademika. Ale też zajmowaliśmy się trudnymi sprawami. Któregoś razu wnioskowaliśmy do komisji dyscyplinarnej w sprawie mojego kolegi z roku o wilczy bilet za kradzież stypendium koleżance, która siedziała obok niego na wykładzie. Ta historia trafiła nawet do programu telewizyjnego – wspomina rektor Kołacz i dodaje, że rozprawy były prowadzone bardzo poważnie i zgodnie z zasadami sądowniczymi. A niektóre gromadziły pełną salę telewizyjną w akademiku, specjalnie zajmowaną na obrady. Bywały też sprawy tak pikantne, że musieliśmy prowadzić przy drzwiach zamkniętych – dzisiaj Roman Kołacz spotyka się nieraz z kolegami, którzy byli wtedy jego podsądnymi i z uśmiechem wspominają tamte czasy, tym bardziej, że niektórzy są profesorami na wielu uczelniach w Polsce.

– Mieszkaliśmy w akademiku zgraną paczką. I tak jak moim wejściem w dorosłość był marzec 1968 roku, tak drugim krokiem były wydarzenia grudniowe 1970. Nie umieliśmy sobie z tym poradzić. I 17 grudnia napisaliśmy w trójkę w pokoju odezwę, takie zobowiązanie. Chyba chcieliśmy nawet przypieczętować je własną krwią – Roman Kołacz obiecuje, że jak tylko znajdzie w domowych archiwach tę odezwę, to oczywiście ją prześle.

No i jest. Spisana o godzinie 3.30 w nocy. „Po wielogodzinnej dyskusji na temat aktualnej sytuacji politycznej i gospodarczej Polski doszliśmy do porozumienia. Powołujemy do życia tymczasową podziemną organizację walczącą o Polskę polską!”. Podpisali ją „synowie narodu polskiego” Roman Kołacz, który w tej sytuacji przyjął pseudonim „Janek”, Franciszek Kobylański – „Tadeusz” i Józef Napierała „Długi”.

profesor roman kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu odezwa absolutorium wydziału medycyny weterynaryjnej
fot. archiwum prywatne

– To była długa i burzliwa noc. Obiecaliśmy sobie wtedy, że żaden z nas nie zapisze się do partii. I chyba rzeczywiście chcieliśmy nawet walczyć z systemem. Nasze plany szybko zderzyły się z życiem, bo jeden z kolegów po kilku latach zapisał się do PZPR, choć teraz jest zwolennikiem koalicji PO-PSL. Dorośliśmy, ale gdzieś w środku pozostało w nas przekonanie, że bez wartości przepadniemy. Że honor i ojczyzna znaczą naprawdę wiele, a Polskę można zmieniać codzienną pracą. Kto wie zresztą, czy to nie lepsza droga, bo i zmiana trwalsza – zastanawia się głośno Roman Kołacz.

Przypadek czy upór

Kiedy do studentów weterynarii przyjechał lekarz wojewódzki z Zielonej Góry, by namawiać ich do fundowanych stypendiów – praca w ówczesnym województwie zielonogórskim czekała, wystarczyło brać – wziął głęboki oddech, po czym na chybił trafił postawił palec na kartce. Kożuchów. To tutaj miał rozpocząć pracę po studiach. Niewielkie miasteczko, w którym zresztą do dzisiaj nie był, a szkoda, bo to lubuskie Carcassonne, nazywane tak dzięki wspaniale zachowanym murom obronnym i starówce, z okolicą zachwycającą wspaniałą przyrodą i zabytkami.

– Już się szykowałem do tego Kożuchowa, ale ojciec mojego przyjaciela z roku był Wojewódzkim Lekarzem Weterynarii w Kaliszu. I zaczął mnie przekonywać, że lepszy wojewódzki wtedy Kalisz, niż maleńki Kożuchów – wspomina rektor, który pojechał do Zielonej Góry na negocjacje. Najpierw usłyszał „z niewolnika nie ma pracownika” i już szykował się do wyprowadzki, potem jednak coś się zmieniło i okazało się, że albo Kożuchów, albo musi spłacić stypendium.

– Zagrała ambicja. Uparłem się, że mowy nie ma o Kożuchowie. I wtedy w moje życie wtrącił się kolejny przypadek. Szyłem garnitur na absolutorium. I będąc u przymiarki, spotkałem profesora Cenę, którego poznałem rok wcześniej na obozie naukowym. Zaczął wypytywać „a co u pana, panie kolego?”. A kiedy mu powiedziałem, jaki mam kłopot, zdecydował, żebym przyszedł do niego do Katedry Zoohigieny na Wydziale Zootechnicznym, bo potrzebuje weterynarza. Taki obrót sprawy zaś decydował o tym, że nie będę musiał spłacać stypendium – uśmiecha się rektor, dla którego profesor Cena był jednym z mistrzów. Bo zawsze powtarzał „wy młodzi nie macie czasu, czas to mam ja”, przypominając, że na wszystko jest odpowiedni moment, który trzeba wykorzystać. Na doktorat, naukę języka, zagraniczny wyjazd.

– Był też osobą głęboko duchową. Chodziliśmy na wykłady kazania, jakie miał w różnych wrocławskich kościołach, wiedzieliśmy, że jest zaangażowany w Ruch Odnowy w Duchu Świętym. A drugim człowiekiem, który wywarł na mnie ogromny wpływ, był prof. Grzegorzak. Cena mówił „ja się z panem umawiam na doktorat”, a Grzegorzak wymagał i nie odpuszczał, ale też dawał dużą swobodę – przyznaje rektor, który dzisiaj sam powtarza studentom i młodszym kolegom, że oni też czasu nie mają i muszą się spieszyć, by zdążyć pokonać wszystkie schody, jakie piętrzą się przed nimi.

– Oprócz dobrych mistrzów dobry los sprawił, że przypadło mi współpracować z moim przyjacielem Zbyszkiem Dobrzańskim, obecnie profesorem i moim bezpośrednim szefem, wspaniałym, szlachetnym i dobrym człowiekiem. Każdemu życzę takiego szefa. Do mojej Katedry przychodzi się z przyjemnością, a światła w gabinetach palą się najdłużej, pracuje się tam nocami – mówi rektor i po dłuższej chwili dodaje, że po raz kolejny przypadek zdecydował o jego miejscu w życiu, kiedy już doktorat obronił.

profesor roman kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu jazda na nartach
fot. archiwum prywatne

Bo niewiele brakowało, a wywędrowałby z Wrocławia. Był już nawet gotowy przeprowadzić się na wieś i zostać tam weterynarzem (– żona jest z Małopolski i chciała tam wrócić), pojawiła się też propozycja pracy w Olsztynie na nowo organizowanym wydziale weterynaryjnym, ale koniec końców los zdecydował, że jednak Wrocław pozostanie jego miejscem na ziemi.

– Tu z żoną wykupiliśmy miejsce na cmentarzu na nasze urny. Wspaniałe miejsce pod brzozą z dobrym widokiem – uśmiechając się, dodaje prof. Kołacz, który przyznaje, że tak jak owo miejsce jest wybrane, tak zawsze będzie powtarzał, że w jego życiu o ważnych decyzjach jednak decydowały przypadki.

– Już mówiłem, że tych przypadków w moim życiu było więcej. Pamiętam swoją pierwszą praktykę po II roku. Poznałem wtedy dziewczynę i zakochałem się, wydawało mi się, że już na zawsze, ale już prof. Cena zażyczył sobie, abym przerwał praktykę i natychmiast pojechał wraz z nim i innymi kolegami na obóz naukowy w Nowosądeckie. Tak też zrobiłem i tam poznałem swoją żonę. Ta pierwsza młodzieńcza miłość z praktyki wyparowała mi z głowy i wiedziałem, że tylko Maria jest tą dziewczyną, z którą chcę iść przez życie – przyznaje Roman Kołacz, który dzisiaj jest dumnym dziadkiem, a o synach mówi w samych superlatywach.

Nie tylko dobrostan

Dobrostanem zwierząt zajął się, bo – jak żartuje – nikt się tym naukowo zająć nie chciał. Chociaż tak naprawdę większość prac, jakie wykonywane były w Katedrze, dotyczyła dobrostanu zwierząt, tego pojęcia nie używano. Dopiero w 1998 roku na konferencji w Akademii Rolniczej w Krakowie Roman Kołacz wygłosił plenarny referat „Dobrostan zwierząt a ustawodawstwo europejskie”, a w 1999 roku wraz z koleżanką z pracy Ewą Bodak opublikował w najlepszym wtedy fachowym czasopiśmie, jakim jest „Medycyna Weterynaryjna pracę pt „Dobrostan zwierząt i kryteria jego oceny”. Od tego czasu zaczął być zapraszany na liczne wykłady szkolenia, konferencję zarówno dla lekarzy weterynarii, jak i hodowców zwierząt. Zjechał całą Polskę wzdłuż i wszerz szkoląc, tłumacząc, przekonując nie tylko weterynarzy dlaczego to, w jakich warunkach hoduje się zwierzę, jest tak ważne. Właśnie za propagowanie zasad dobrostanu w hodowli zwierząt otrzymał ostatnio prestiżową nagrodę Złotego Chirona, przyznaną przez Krajową Radę Izby Lekarsko-Weterynaryjnej.

profesor roman kołacz były rektor uniwersytetu przyrodniczego we wrocławiu fotografia z psem
fot. archiwum prywatne

– O dobrostanie może opowiadać godzinami i to opowiadać ciekawie, nie nudząc rozmówcy. Ale jest równie świetnym partnerem do dyskusji politycznej czy dotyczącej kultury. I co tu kryć, ja go prostu bardzo cenię i lubię jako człowieka, a nie tylko jako rektora – przyznaje Krystian Kiełb.

A Krzysztof Wronecki, kardiochirurg dziecięcy i rotarianin, stały gość Koncertów Noworocznych na Uniwersytecie Przyrodniczym, których pomysłodawcą jest Roman Kołacz, mówi krótko: – Wizjoner. Ja naprawdę pamiętam Wyższą Szkołę Rolniczą i widzę, jak dzisiaj wygląda Uniwersytet Przyrodniczy. To oczywiście dzieło wielu rektorów, wielu pokoleń, ale Roman umiał wykorzystać zastrzyk unijnych pieniędzy i to widać gołym okiem. A prywatnie cenię go szczególnie za koncerty charytatywne. Zaangażował się w coś, co ani nie jest celem uczelni ani jej powołaniem. I pokazuje, że wartości, nawet jeśli czasem z nich żartujemy, naprawdę są ważne.

Mówiąc o wartościach, profesor Kołacz podkreśla, że dla niego najważniejsze jest poszanowanie godności każdego człowieka, bez względu na jego narodowość, kolor skóry, religię czy pozycję społeczną. Wielokrotnie publicznie dawał temu wyraz w wypowiedziach prasowych czy bezpośrednich akcjach protestacyjnych przeciwko nacjonalizmowi, ksenofobii, antysemityzmowi czy rasizmowi.

– To z Kościoła wyniosłem – podkreśla rektor – zasadę „ miłuj bliźniego swego …”. Jestem tolerancyjny, ale w ograniczonym zakresie – mówi i od razu wyjaśnia: – To znaczy, że nie toleruję chamstwa, głupoty, pazerności na pieniądze i pazerności na władzę za wszelką cenę. Nie toleruję oportunizmu, braku kultury osobistej i tej akademickiej, braku lojalności i zwykłej uczciwości. I nie toleruję też bylejakości.

– To z Kościoła wyniosłem – podkreśla rektor – zasadę „ miłuj bliźniego swego …”. Jestem tolerancyjny, ale w ograniczonym zakresie – mówi i od razu wyjaśnia: – To znaczy, że nie toleruję chamstwa, głupoty, pazerności na pieniądze i pazerności na władzę za wszelką cenę. Nie toleruję oportunizmu, braku kultury osobistej i tej akademickiej, braku lojalności i zwykłej uczciwości. I nie toleruję też bylejakości.

***

Roman Kołacz
Wybitny specjalista w dziedzinie higieny i dobrostanu zwierząt oraz ekotoksykologii. Jego dorobek naukowy liczy ponad 300 publikacji, w tym przeszło 130 oryginalnych prac badawczych. W nomenklaturze zootechniczno-weterynaryjnej w Polsce wprowadził rozpropagował pojęcie dobrostanu zwierząt. Orędownik ochrony zwierząt przed zadawaniem im zbędnego cierpienia i uwzględniania aspektów etycznych w hodowli, transporcie ,uśmiercaniu czy eksperymentach biomedycznych. Przez dwie kadencje (2002–2008) pełnił funkcję prorektora ds. współpracy z zagranicą i rozwoju uczelni. W 2008 roku został rektorem Uniwersytetu Przyrodniczego – i był nim przez dwie kadencje. Otrzymał zaszczytny tytuł doctora honoris causa dwóch uniwersytetów; Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu Medycyny Weterynaryjnej i Biotechnologii we Lwowie oraz Narodowego Uniwersytetu Przyrodniczego w Kijowie.
W okresie jego urzędowania przeprowadzono na uczelni wiele inwestycji z wykorzystaniem funduszy unijnych i środków własnych. To rozbudowa i modernizacja budowa Centrum Nauk o Żywności i Żywieniu dla Wydziału Nauk o Żywności, oraz Rolniczego Centrum Wiedzy i Kształcenia Praktycznego, modernizacja zespołu pałacowo-folwarcznego w Pawłowicach i wybudowanie tam nowoczesnego centrum kongresowego, przystosowanie pawłowickiego zespołu parkowego do celów dydaktycznych, budowa Centrum Diagnostyki Eksperymentalnej i Innowacyjnych Technologii Biomedycznych i budowa Centrum Geo-Info-Hydro nowoczesnego budynku dydaktycznego dla Wydziału Inżynierii Środowiska i Geodezji . Remont i modernizacja Gmachu Głównego Uczelni, oraz wielu innych budynków i obiektów uczelni. Wprowadził projakościowy system wynagradzania pracowników naukowych. Za jego kadencji powołano ponad 10 nowych kierunków studiów. Zainicjował i wprowadził do kalendarza stałych wydarzeń uczelni Noworoczny Koncert Charytatywny i Dni Przyrodników. Był inicjatorem i fundatorem tablic pamiątkowych w holu uczelni; byłych rektorów i doktorów honoris causa a także tablicy poświęconej pamięci pomordowanych profesorów na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie. Zainicjował utworzenie Muzeum Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu.
Dwie kadencje Romana Kołacza to również poprawa notować UPWr w rankingach, m.in. „Perspektyw”. W 2012 roku w ocenie Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu szczególnie znaczący był wzrost liczby punktów procentowych (z 1,5 do 33,58) wskaźnika opisującego preferencje pracodawców (liczba wskazań uczelni w badaniu ankietowym na reprezentatywnej grupie pracodawców przeprowadzonym przez Centrum Badań Marketingowych INDICATOR). Znacząco wzrosła również liczba punktów za efektywność pozyskiwania środków zewnętrznych na badania, za nadane przez uczelnię stopnie i tytuły naukowe, a także udział w 7. Programie Ramowym oraz cytowania i uprawnienia habilitacyjne.
W roku 2015, w tym samym rankingu, wśród uczelni rolniczych UPWr zajął trzecie miejsce – za Szkołą Główną Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu.
Od W latach 2012-2014 roku był przewodniczącym Kolegium Rektorów Uczelni Wrocławia i Opola. W tym okresie zainicjował wspólną inaugurację roku akademickiego uczelni Wrocławia. Inicjator i gorący zwolennik integracji wrocławskich uczelni. Żonaty, ma trzech dorosłych synów, dwóch wnuków i wnuczkę. Interesuje się polityką, kocha teatr i jazz, a w wolnym czasie w zimie przynajmniej jeden tydzień stara się wygospodarować na narty.

kbk

Powrót
31.08.2016
Głos Uczelni
wspomnienia

magnacarta-logo.jpglogo European University Associationlogo HR Excellence in Researchprzejdź do bip eugreen_logo_simple.jpgica-europe-logo.jpg