eu_green_logo_szare.png

Aktualności

Prof. Leszczyński. Godnie. Ważne słowo w życiu

Przeżył wojnę, bo babcia wierzyła w znaki. On wierzy, że trzeba umieć je odczytywać, by żyć godnie. Jego matka była kurierką Armii Krajowej i więźniarką Auschwitz. Ojciec żołnierzem Andersa i inżynierem budownictwa wodnego. Prof. Wacław Leszczyński.

Prof. Wacław Leszczyński. Człowiek-legenda. Stworzył pierwszy w Polsce kierunek z zakresu biotechnologii i wrocławską szkołę skrobi. Przeżył wojnę, bo jego babcia wierzyła w znaki. On wierzy, że trzeba umieć je odczytywać, by iść godnie przez życie. Jego matka była kurierką Komendy Głównej Armii Krajowej i więźniarką Auschwitz-Birkenau. Ojciec żołnierzem armii Andersa i inżynierem budownictwa wodnego. Przedstawiamy sylwetkę wybitnego polskiego naukowca.

Jest wysoki, mówi głośno i w dodatku mówi to, co myśli. Bez owijania w bawełnę. Kiedy w 2017 roku Wydział Biotechnologii i Nauk o Żywności świętował 40-lecie swojego istnienia, Mariusz Trojan, jeden z absolwentów, rocznik 1980, działacz Niezależnego Zrzeszenia Studentów i uczestnik strajków, łamiącym się głosem, ocierając oczy, dziękował profesorom Wacławowi Leszczyńskiemu i Irenie Górskiej, docentowi Jerzemu Kiersnowskiemu i niezapomnianej Lili Piskorskiej. – Gdyby nie wy, pewnie wylaliby mnie i nie skończyłbym studiów – przyznał Mariusz Trojan.

prof_leszczynski-2
Uroczystość 35-lecia Wydziału Nauk o Żywności (obecnie WBiNoŻ) – prof. Leszczyński
wygłosił laudację na część doktora honoris causa prof. Jana Gawęckiego
fot. Tomasz Lewandowski

Takich niezwykłych podziękowań było tamtego dnia więcej, a wywołany do tablicy prof. Leszczyński wspominał: – Tak, były strajki, ks. Zienkiewicz, który dzisiaj ma rozpoczęty proces beatyfikacyjny, odprawiał msze… Ale też powiedziałem temu bojowemu rocznikowi, że co im po strajku na uczelni? Jak chcą działać, to niech idą do Pafawagu, pomagać robotnikom, bo tam trzeba działać. I posłuchali! Temu rocznikowi zawdzięczam też opinię pijusa (po tych słowach można było usłyszeć szepty „przecież profesor nie pije alkoholu!”). Na zakończenie roku poszedłem do akademika. I studenci mi dziękowali, a w podzięce dali kieliszek pełen wina. Do tego kieliszka mieściła się cała butelka, ale wypiłem. Kieliszek mam do dzisiaj na pamiątkę, no i opinię pijusa, z autorytetem – wśród studentów.

Z pradziadka aptekarza

Na fotografii dokumentującej jubileusz 60-lecia ślubu pradziadka Wacława Leszczyńskiego widać ludzi szczęśliwych i zamożnych, którzy uśmiechają się do fotografa.

– Pradziadek skończył Szkołę Główną Warszawską. Zaczynał jako pracownik apteki, ale jego szef dał mu pożyczkę, notabene bez procentu, weksli, pokwitowań. Założył za te pieniądze własną aptekę i oczywiście spłacił dług. I rzeczywiście, przed wojna wiodło nam się nie najgorzej – opowiada prof. Wacław Leszczyński.

Wszystko zmieniło się 1 września 1939 roku. Ojciec został zmobilizowany, zanim bomby spadły na Warszawę. Mały Wacek pamiętał, jak się rozstawali. I nic więcej. Ojciec pojawił się w jego życiu ponownie dopiero osiem lat później, z życiorysem tyleż typowym dla wielu Polaków, co niebezpiecznym w nowej, powojennej rzeczywistości: do niewoli dostał się na Litwie, potem trafił do obozu Kozielsk2 w Rojsku. Uniknął śmierci – wywieziony do obozu w Griazowcu  na budowę w obwodzie Tockoje. Stamtąd powędrował do  armii Andersa, a potem z tą armią wywędrował przez Iran na zachód, aż do Anglii.

leszczynski4
Prof. Wacław Leszczyński jest twórcą wrocławskiej szkoły skrobi
fot. archiwum prywatne

– Wrócił do nas w mundurze, jako oficer rezerwy. I tę jego andersowską historię trzeba było ukrywać, żeby go nie aresztowali. Aresztowano za to mamę, choć dużo wcześniej. Była kurierką Komendy Głównej  Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. W marcu 1941 roku została zaprzysiężona. Od tego czasu kurierka „Magda” systematycznie woziła pocztę na trasie Warszawa – Radom. Wpadła rok później, w 1942 roku w Krakowie – profesor kładzie na stole w salonie wspomnienia Jadwigi Leszczyńskiej, nad którymi razem z bratem pracował trzy lata, a które ukazały się we wrocławskim wydawnictwie Via Nova.

Jadwiga Leszczyńska do Krakowa pojechała z bardzo konkretnym zadaniem: miała dla wywiadu wojskowego AK ustalić, co gestapo znalazło przy kurierze z Londynu, który został aresztowany w mieście, gdzie swoją siedzibę na Wawelu urządził władca Generalnej Guberni Hans Frank. Nie musiała tego robić. Mogła odmówić, bo wychowywała dwóch małych synów. A jednak pojechała, bo tak nakazywało jej poczucie obowiązku.

– W punkcie kontaktowym zorientowała się, że jest śledzona. Próbowała zgubić ogon i udało jej się, ale i tak musiała wrócić po informacje. Aresztowano ją 2 lipca 1942 roku. Osadzono w więzieniu przy Montelupich. Kiedy już jako dorosły człowiek czytałem jej wspomnienia o tym, jak wyglądały przesłuchania, byłem pełen podziwu i dla jej inteligencji, i dla jej niezłomnego ducha – opowiada Wacław Leszczyński, dodając, że choć Niemcy nie mieli dowodów na wywrotową działalność jego matki i tak wysłali ją do piekła – do obozu w Auschwitz-Birkenau, gdzie trafiła 30 września i gdzie od tego dnia była już numerem 21170.

Intuicja babci

Kiedy Niemcy aresztowali jego matkę, Wacław Leszczyński miał 6 lat. Dziadek miał wtedy lat 70, ale razem z babcią podjęli się trudu wychowania nagle osamotnionych chłopców.

leszczynski1
Wacław Leszczyński ze starszym bratem krótko przed wybuchem wojny,. po prawej w
1943 roku, już po aresztowaniu mamy Jadwigi
fot. archiwum prywatne

– Przed wybuchem powstania warszawskiego zacząłem już chodzić na tajne komplety drugiej klasy szkoły powszechnej, które co miesiąc odbywały się w innym mieszkaniu. Najpierw było nas 10, na końcu, tuż przed wakacjami 12. Przychodziło się do takiego mieszkania pojedynczo. W pokoju oczywiście było zabawki, żeby w razie czego odwrócić uwagę. Na końcu przychodził nauczyciel, który nas uczył. Po zajęciach wychodziło się w odwrotnej kolejności. Nauczyciel, a po nim pojedynczo uczniowie. Ale w 1944 roku oczywiście latem mieliśmy wakacje. I wyjechaliśmy na letnisko do Milanówka. Do Wisły zbliżali się Rosjanie, Niemcy zapowiadali Festung Warschau, więc babcia do Warszawy wracać nie chciała, kto wie, co się mogło dziać? – pyta retorycznie pan profesor, by po chwili opowiedzieć, jak to babci wiara w znaki uratowała życie jemu i jego bratu.

Bo tuż na kilka dni przed wybuchem powstania babcia zobaczyła nad Milanówkiem samolot, który zrobił na niebie biały ślad w kształcie koła. Dokładnie nad Milanówkiem.

Bo tuż na kilka dni przed wybuchem powstania babcia zobaczyła nad Milanówkiem samolot, który zrobił na niebie biały ślad w kształcie koła. Dokładnie nad Milanówkiem.

– Babcia uznała, że to jest znak, że mamy zostać na miejscu. 31 lipca 1944 roku pojechała do Warszawy, gdzie przebywał dziadek. Przyjechała z powrotem z różnymi rzeczami, między innymi z naszymi zimowymi płaszczami. W środku lata. Nie przywiozła tylko dziadka, a następnego dnia wybuchło powstanie.

Leszczyńscy mieszkali przy ulicy Chłodnej, na przedłużeniu Wolskiej. Kiedy wybuchły walki, dziadek Manduk zatrzymał się u swojej siostry na Focha, między Krakowskim Przedmieściem a Teatralną. Niemcy wygonili z domów blisko 180 mężczyzn, chłopców i dorosłych. I rozstrzelali. – A ciotka poszła do gazu… – mówi cicho profesor Leszczyński, przewracając kartki pełne wspomnień swojej matki. On też, tak jak jego babka, wierzy w znaki i w to, że na krętych ścieżkach życia jest ktoś, kto nas po nich prowadzi. Wystarczy tylko słuchać i usłyszeć w codziennym zgiełku to, co ważne.

Mamo, to ty?

Tak jak intuicja babci uratowała ich przed śmiercią w powstaniu, tak drugi raz czuwała nad nimi Opatrzność. Byli bez środków do życia, więc zapadła decyzja: cała trójka jedzie do Nowego Targu do siostry wujenki. Pociągi już z Warszawy nie chodziły. Trzeba było dotrzeć do Skierniewic. O 5 rano mieli wsiąść do pospiesznego nur fur Deutsche, ale umówiona furmanka, która miała ich dowieźć na dworzec, nie dojechała. Dostali się do składu Rady Głównej Opiekuńczej – jakoś się zapakowali do bydlęcych wagonów i wyruszyli w podróż trwającą trzy dni. – A po drodze minęliśmy nasz schnellzug wysadzony w powietrze przez partyzantów – opowiada profesor Wacław Leszczyński, by po chwili dodać, że u górali było im bardzo biednie.

Najpierw byli tam Niemcy, którzy ogołocili wszystko co się nadawało do zjedzenia, potem przyszli Rosjanie, którzy zjedli to, co zostało.

Wylądowali z bratem i babcią w wiosce koło Czarnego Dunajca.

Najpierw byli tam Niemcy, którzy ogołocili wszystko co się nadawało do zjedzenia, potem przyszli Rosjanie, którzy zjedli to, co zostało.

– A my byliśmy szczęśliwi, jak nam który góral woreczek kartofli dał. Babcia mówiła wtedy „widzisz, nie ma głodu, mamy kartofle”. Szczęśliwie dostaliśmy się Zakopanego, gdzie była nasza ciotka. I tam 11 maja 1945 roku przyszła moja mama, która uciekła najpierw z obozu koncentracyjnego, a potem z arbeistslagru pod Berlinem.

leszczynski2
W 1990 roku prof. Wacław Leszczyński został prorektorem ds. dydaktyki, przez 12 lat
był dziekanem, a przez 24 – członkiem senatu UPWr
fot. archiwum UPWr

9-letni już Wacek mamy nie poznał. Owszem, pamiętał elegancką kobietę o brązowych włosach, w brązowym kostiumie, która rano przed wyjściem z domu całowała obu synów w czoła, a wieczorem czytała z nimi książki. A tu w drzwiach stanęła jakaś obca osoba – wychudzona, ubrana byle jak, o posiwiałych włosach…

Jadwiga Leszczyńska najpierw spod tego Berlina dojechała do Warszawy. Tam dotarło do niej, że z akowską przeszłością będzie jej ciężko o pracę, a jeszcze problemy polityczne może mieć. Zapadła decyzja – z Zakopanego z dziećmi pojadą na Opolszczyznę. Tam wróciła do ukochanego zawodu – do uczenia. Została kierowniczka szkoły, w której było tylko dziesięcioro dzieci mówiących po polsku, pozostałych 145 tego języka nie znało, choć ich babki rozumiały jeszcze język Mickiewicza.

I w końcu wrócił ojciec

Profesor kartkuje książkę leżącą na stole, na którym stygnie herbata. Pokazuje zdjęcia z rodzinnego albumu. „O to ja, taki pazik… tak nas strzygli wtedy”, „A tu jest mój list do mamy do lagru. Pisałem najpierw po polsku, babcia tłumaczyła na niemiecki, a ja literka po literce przepisywałem”. Wśród zdjęć i dokumentów są zgoda dla Jadwigi Leszczyńskiej na leichtarbeit, czyli lekką pracę, w Auschwitz, pozwolenie na noszenie pasa przeciwko przepuklinie, dzięki niemu mama profesora mogła w obozie przechować listy. Jest lagerausweiss, na fałszywe nazwisko, bo na gestapo nie przedstawiała się tym prawdziwym.

W pokoju pełnym obrazów, fotografii i bibelotów przychodzi czas na przywołanie postaci ojca profesora Leszczyńskiego. – Jak tylko wrócił od Andersa z Pokoju na Opolszczyźnie, bo tak się nazywała ta wieś, gdzie mieszkaliśmy, przenieśliśmy się do Opola. Ale wyjechaliśmy stamtąd w 1950 roku do Wrocławia, bo tatę trzeba było ratować przed więzieniem. Zamieszkaliśmy najpierw Sępolnie. Ojca przestano się czepiać dopiero po 1956 roku, kiedy w Polsce nastąpiła odwilż po stalinizmie.

Leszczyński senior miał prawo do goryczy. Zatrudniony był na takim samym stanowisku jak sąsiad z naprzeciwka, który się chwalił, że ma wprawdzie dwie klasy, ale przedwojenne. – A tata był przedwojennym inżynierem. Pracował w dyrekcji dróg wodnych, naprzeciwko uczelni. Pamiętam moment, jak wykonał pewną budowę i odwołali go z kierownika Przedsiębiorstwa Państwowego  Zarządu Wodnego w Opolu. Nawet go nie zaprosili na otwarcie tej budowy. Były przemówienia, nagrody, przecinanie wstęgi, a jego jakby nie było… Na szczęście koledzy pamiętali. A potem, już po odwilży ojciec budował stopień wodny w Brzegu Dolnym, jaz w Rędzinie, a po 1956 roku był dyrektorem zarządu inwestycji. Ba, budował obserwatorium meteorologiczne (te „dyski”)  na Śnieżce i jezioro Nyskie w Głębinowie.

Rolnik, czyli człowiek wszechstronny

Interesowała go chemia i biologia. Przez moment zastanawiał się nad medycyną. Politechnika odpadała – założył, że będzie mu ciężko, bo nie lubił kreślić. I tak doszedł do wniosku, że rolnictwo łączy chemię z biologią. Wybrał studia sam, przy sprzeciwie nauczycieli.

prof_leszczynski
W 2009 roku Uniwersytet Rolniczy w Krakowie nadał prof. Leszczyńskiemu godność
doktora honoris causa
fot. archiwum prywatne

– I nie żałowałem. Pracowaliśmy na programach sprzed wojny. Mieszczuchem jestem z pochodzenia i z przynależności, ale z chęcią jeździłem na praktyki, które zaczynały się 1 kwietnia i kończyły 20 października. To były świetne zajęcia, w bardzo dobrym gospodarstwie. Brało się konia do dwukółki, jechało przez pole, a kierownik, zresztą hrabia, mówił „chłopoki, kierownik nie niszczy jak jedzie przez pole”. Patrzyło się, czy już można zboże zbierać, bo jak się późno zbierze, to się wysypie podczas młócki. Na wieczór trzeba było przygotować pracę dla wszystkich pracowników na wypadek pogody i na wypadek deszczu. Plan przedstawiało się brygadzistom, jeszcze przedwojennym. A oni w zasadzie nie kwestionowali tego, co ułożyłem, czasem mówili „jak pan może zamiast pięć, to lepiej sześć fornalek puścić”. A fornalka to była para koni z wozem – wspomina profesor Leszczyński, nie kryjąc, że miał szczęście. Uczyli go profesorowie jeszcze ze Lwowa. Botanikę mieli z Tołpą, chemię z Kocórem, późniejszym dyrektorem Instytutu PAN, fizykę z najmłodszym pracownikiem, 27-letnim Stanisławem Przestalskim.

Leszczyński był działaczem Zrzeszenia Studentów Polskich i członkiem rady wydziału niestanowiącym, więc z Przestalskim jako najmłodsi przygotowywali kawę dla członków rady wydziału, której posiedzenia odbywały się w bibliotece.

Profesor wstaje od stołu i po chwili sięga po kolejną książkę. – Bac, profesor naszej uczelni, a tu, proszę, zdjęcie z 1918 roku z obrony Lwowa! Bac w swoim życiorysie przez lata to ukrywał, a mój profesor, Tychowski, o ten Lwów też walczył. Miał odznakę orlęta, dziecięcia lwowskiego.  Świętochowski, Wojtysiak, Ruszkowski, Golonka... To były nazwiska! Mój profesor był wielkim naukowcem. Jego prace były cytowane w podręcznikach, a badania z 1929 roku z Polakiem zostały w 19909 roku potwierdzone przez Anglików takimi metodami, że sam nie wiem o co chodzi. Miał 23 publikacje. Dzisiaj ktoś powie, że tylko 23. A ja mówię, że wtedy wystarczyło, bo to było aż 23. Ważne, przełomowe, a nie rozbijane na kawałki, by mieć jak najwięcej punktów…

Ziemniaki i skrobia, czyli biotechnologia

Profesor Leszczyński pytany, czy to on wybrał ziemniaki, czy też ziemniaki wybrały jego, ze śmiechem odpowiada, że nie miał nic do gadania. Pracę magisterską robił z browarnictwa. Jego promotorem był profesor Tychowski, ale opiekunem magister Kiersnowski, który wyjechał na staż.

– Siedziałem już trochę w browarnictwie, wymyśliłem bardzo fajny temat, ale przyszedł ówczesny dziekan, który mnie nie lubił, jeszcze z czasów studenckich. Powiedział profesorowi, że awansuje mnie na starszego asystenta, jeżeli otworzą przewód doktorski, co było niezgodne z przepisami. Tylko, że wtedy się nie dyskutowało, więc profesor przyszedł do mnie. Zaproponowałem temat, który wymyśliłem i który dziesięć lat później zrealizowali Niemcy. Ale usłyszałem „ja się na tym nie znam, proszę pisać doktorat z fermentacji alkoholowej”. No to napisałem. Potem usłyszałem, że mam się zająć ziemniakiem. Więc się zająłem. A z czasem z tego ziemniaka przeszedłem na skrobię ziemniaczaną i nawet mówi się, że stworzyłem szkołę z tego zakresu – opowiada profesor Wacław Leszczyński, by po chwili zacząć tłumaczyć laikowi: że rośliny uprawowe rosną na glebie, każda roślina ciągnie z tej gleby korzeniami różne składniki pokarmowe i sole mineralne, dlatego tak ważny jest płodozmian. Dlatego zasadą było, że ze względu na strukturę gleby, jej zasobność itd. raz na cztery lata ziemniaki powinno się sadzić na lekkich glebach typu piasek, a na glebach ciężkich, jak na Dolnym Śląsku buraki cukrowe, albo pastewne, które trzeba było nawozić obornikiem, z głęboką podorywka, ze zwalczaniem chwastów.

– Teraz, niestety, robi się to, co się opłaca, bez myśli o przyszłości. Wobec tego trzy lata na cztery sieje się zboże, sypie nawozy sztuczne, oczywiście obornika nikt nie daje, bo już nie ma obornika, przecież nie produkuje się, a ponieważ rozmnażają się te same z roku na rok szkodniki i choroby, wobec tego pryska się pestycydami… Gleba to wytrzyma. 10 lat wytrzyma, 20 wytrzyma, ale potem będzie Sahara… Nas uczyli rolnicy, profesorowie: by zwiększyć plony, przyspieszyć rozkład substancji próchnicznych, wapnuje się glebę, jednocześnie zakwaszając. Teraz się wapnuje, żeby zwiększyć plony, nas uczyli, że wapnowanie gleb, zwłaszcza lekkich wzbogaci ojca a zuboży syna.

Dziekan na trudne czasy

12 lat był dziekanem. Kiedy 13 grudnia 1981 roku jego pracownicy należący do partii rzucili legitymacjami, włącznie z byłym sekretarzem POP, wybuchła afera.

– Pierwszy sekretarz wciągnął mnie do komitetu i wrzeszczy: „Wydział ci się rozwala!”. Ja mu na to: „Przepraszam, w tej chwili właśnie wracam z obrony prac doktorskich”. „A co wy mi tu o doktoracie! Grupy partyjnej nie ma! Bo twoi genialni koledzy rzucili legitymacje”. Więc się wkurzyłem i mówię: „kochany, nie wrzeszcz na mnie, czy komitet mnie, dziekanowi, dał listę tych, którzy rzucili legitymację? Nie wiem, kto złożył legitymację, a kto nie”. I to go cofnęło, bo miałem rację. Rzeczywiście nie wiedziałem, ilu potrzeba, żeby była grupa partyjna. Potem się wyjaśniło, że trzeba trzech, na wydziale było dwóch, a bez komórki partyjnej wydział szedł do rozwiązania – opowiada profesor Leszczyński, dodając, że na szczęście trzeci członek partii wrócił z Moskwy i wydziału nie rozwiązano.

Choć i tak zakusy były. Najpierw miano ich podzielić między zootechnikę i wydział rolniczy, potem w Warszawie ktoś uznał, że trzeba ich przyłączyć do Wyższej Szkoły Ekonomicznej.

absolwenci6
Podczas 40-lecia Wydziału Biotechnologii i Nauk o Żywności prof. Leszczyński usłyszał
wiele osobistych podziękowań od dawnych studentów
fot. Radosław Spychaj

– No i zaciągnęli mnie do ministerstwa, a tam bardzo ważny starszy pan, rocznik 20., wrzeszczał „są dwa ośrodki technologii w jednym mieście, musi nastąpić integracja!”. No ja mówię: „Panie profesorze, oczywiście, w każdej chwili jako dziekan zobowiązuję się przyjąć tych wszystkich z WSE”. „Pan sobie kpiny robi! Oni mają budynki, aparaturę, pieniądze!”. I rzeczywiście mieli, bo mieli wielkie poparcie komitetu, a my mieliśmy straszną biedę. I wtedy uratował nas dyrektor Kurowski z ministerstwa, z departamentu szkół rolniczych, który bardzo nie lubił, jak mu się coś zabierało: „Panie profesorze, ale to dziekan, przecież nie może tutaj podjąć żadnych zobowiązań, musi porozumieć się z rada wydziału”. I tak się porozumiałem, że wydział ocalał.

Ba, nie tylko ocalał, ale też dzięki profesorowi Leszczyńskiemu postawił na biotechnologię, co też nie było łatwe.

– Uznałem, że powinniśmy pójść w kierunku biotechnologii żywności, co musiało zatwierdzić ministerstwo. A na komisji się na mnie się rzucili: „Jak to u was? To Warszawa powinno być!”. Pani profesor z Łodzi Poznania mówi: „No przecież my się zajmujemy biotechnologią, mamy wielki projekt utylizacji gnojowicy”. My o biotechnologii żywności, a oni jak pies ogrodnika, tylko utrudnić… – wspomina Wacław Leszczyński, któremu jednak w końcu się udało. W 1987 roku powołano specjalność biotechnologia żywności, a w 1999 powstał kierunek. – A w międzyczasie wystarałem się o uprawnienia doktoryzowania. Jako jedyny w Polsce. Też trzeba było się wykłócać w ministerstwie, ale kiedy usłyszałem” „Wy nie macie żadnych biotechnologów”, no to odpowiedziałem: „Proszę mi pokazać ośrodek w Polsce, który produkuje biotechnologów”. I zgodę dostaliśmy…

To co w życiu ważne

Profesor popijając łyk herbaty z filiżanki, patrząc przenikliwie mówi: – Kiedyś było takie hasło na sztandarach. Bóg, Honor, Ojczyzna. Uczyłem się z elementarza Falskiego, w którym czytałem, że Ala pyta się babci, jak długo gotować jajko, a babcia jej odpowiada „przez trzy zdrowaśki”. „Dzieci Lwowa” Zakrzewskiej, „Białe róże” Ostrowskiego, „Bohaterski miś”, „W spalonym dworze”… To były książki o czymś. Byłem bardzo pobożnym dzieckiem, choć do kościoła nie chodziłem, bo nie wiedziałem, że trzeba. Babcia ewangeliczka, dziadek raczej niewierzący, więc nawet nie miał mnie kto zaprowadzić. I dopiero w Milanówku ciotka mi powiedziała: „Masz już 8 lat, powinieneś chodzić do kościoła”. No i poszedłem do jezuitów, w Wielki Piątek, a tam śpiewały kanarki w jakichś kwiatkach, siedzieli w konfesjonałach ojcowie, mieli stuły przy twarzach, a ja nie wiedziałem, że spowiadają – opowiada profesor, który na chwilę podrywa się z krzesła. Po chwili wraca z książką, w której przewraca kilka kartek. – O, jest! To jest historia Polski wydana w roku 1953, gdzie pisze, że AK było agenturą gestapo. Ja się z tej książki uczyłem do matury. I żartowałem „mama ten Oświęcim to chyba jakieś sanatorium było, jeżeli ty jako akowiec współpracowałaś z gestapo”. Mogliśmy się tylko śmiać z tego, że w konspiracji z własnym narodem reakcyjne zbiry z delegatury współpracowały z okupantem przeciw klasie robotniczej i całemu narodowi polskiemu.

W historii jednego życia splatają się losy kilku pokoleń. Z przeszłości pojawiają się postaci studentów, o których trzeba było walczyć jak o własne dzieci. Jak o tę Gienię, która miała same dwóje, a która jak się szybko okazało, nie umiała się uczyć w akademiku. Bo w domu tata górnik, mama i trzej bracia, też górnicy, chodzili na paluszkach, żeby tylko ona miała spokój. Więc kiedy przyszła z płaczem złożyć rezygnację ze studiów, profesor wysłuchał i rezygnacji nie przyjął.  Wskazał  jej specjalny pokój do nauki, w bibliotece znalazł miejsce, a asystentom powiedział, by ją podnosili na duchu. I tak Gienia zaliczyła pierwszy rok w terminie, a po zdanej sesji przyszła do Wacława Leszczyńskiego z bukietem kwiatów w podzięce.

Odkładając na bok wspomnienia matki, profesor wstając od stołu, powie jeszcze tylko: – Wierzę, że przez życie prowadzi nas na Jego ręka. Trzeba tylko umieć ją dostrzec. I zaufać. Ja zaufałem.

kbk
Powrót
13.11.2018
Głos Uczelni
rozmowy

magnacarta-logo.jpglogo European University Associationlogo HR Excellence in Researchprzejdź do bip eugreen_logo_simple.jpgica-europe-logo.jpg