Prof. Kozdrowski: – Nie wyobrażam sobie życia bez nauki
Prof. Roland Kozdrowski z Katedry Rozrodu z Kliniką Zwierząt Gospodarskich Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu o koniach, źrebakach, swojej drodze do pracy naukowej i o tym, co czuł, gdy odbierał nominację od prezydenta Polski.
Ile urodził Pan dzieci?
Swoich czy nie swoich?
I swoich, i tych czworonożnych.
Swoich mam dwójkę, a czworonożnych nawet nie wiem, tak dużo ich było.
Od początku Pana pracy były to konie?
I tak, i nie. Na początku, kiedy przyszedłem na uczelnię na studia doktoranckie, pobierałem nasienie od dzików i świniodzików, czyli od zwierząt dzikich. Analizowałem zmiany tego nasienia w cyklu rocznym – badania były pionierskie, zakończyła je praca doktorska i do dzisiaj są dobrze cytowane. Później zająłem się rozrodem zająca. Na podstawie prac nad tym gatunkiem zwierząt zrobiłem pracę habilitacyjną, ale w międzyczasie również pracowałem na koniach. Dlaczego tak? Bo trudno jest zrobić dobrą naukę na koniu, do tego są potrzebne duże pieniądze i oczywiście grupa zwierząt, na której można robić obserwacje. A niestety, ale okolice Wrocławia nie są dobrym miejscem na tego typu działalność.
Bo?
Bo jest sporo koni, ale jest to głównie koń sportowy czy rekreacyjny. Typowej hodowli nie prowadzi się w zbyt wielu miejscach. Jeszcze 10-15 lat temu koni hodowlanych – głównie rasy śląskiej – było więcej, ale w 2007 roku przyszedł kryzys i pogłowie zaczęło spadać na łeb, na szyję.
Tak jak w Irlandii.
Tylko, że w Irlandii konie były wypuszczane i biegały luzem, a u nas nie. W tej chwili populacja, również jeśli chodzi o konie hodowlane, odbudowuje się, ale nie są to już głównie konie śląskie, ale zwierzęta hodowane z myślą o odniesieniu sukcesu w sporcie, o dobrym rodowodzie. Można więc powiedzieć, że hodowcy nie idą w ilość, ale w jakość. A to oznacza, że klient jest bardzo wymagający, zaś praca przy takich koniach trudniejsza – stosowane metody muszą być sprawdzone, pewne. W grę wchodzą naprawdę spore pieniądze, jeżeli chodzi na przykład o zakup nasienia od renomowanych rozpłodników.
Zaczynał Pan od dzikich zwierząt…
…a w międzyczasie klinicznie zająłem się koniem.
Ale od początku zajmował się Pan rozrodem zwierząt. To był wybór świadomy, zaplanowany, czy jak to często bywa, zdecydował przypadek?
Skończyłem studia w 1998 roku. To był bardzo trudny okres dla weterynarii. Mój rok skończyło pięćdziesiąt kilka osób i mieliśmy duże problemy ze znalezieniem pracy. Upadały państwowe gospodarstwa rolne. Lecznice tworzyły się na nowo, przekształcając z państwowych w prywatne. Jako kraj znajdowaliśmy się w okresie dużej transformacji. Kiedy więc dostałem propozycję zrobienia doktoratu na Wydziale Medycyny Weterynaryjnej, to przyznam, że się ucieszyłem. I tak się trafiło, że ta propozycja przyszła z Katedry Rozrodu, a jako student zawsze powtarzałem, że nie ma nic bez rozrodu, że to on jest początkiem. Wszystko więc się zbiegło.
Czego Pan się nauczył pracując przy dzikich zwierzętach, co może wykorzystywać w pracy klinicznej?
Pracę z dzikimi zwierzętami traktowałem jako wielką przygodę. W rutynowej praktyce nie mógłbym takich rzeczy robić. Ale wyjątkowość tej sytuacji jest inna niż potoczne o niej wyobrażenie – w tym obszarze zdobycze wiedzy uzyskane w pracy ze zwierzętami domowymi przekłada się na zwierzęta dzikie.
To czego Pana nauczyła praca z końmi?
Może powiem tak: wśród większości społeczeństwa, mało tego, wśród większości studentów weterynarii panuje opinia, że koń to jest zwierzę niebezpieczne, że może kopnąć. Oczywiście wynika to z tego, że koń to duże zwierzę, a jak ktoś jest duży, to budzi swego rodzaju respekt. A odnosząc się teraz do pytania – z końmi miałem do czynienia od dziecka. Od małego więc wiedziałem, że tych zwierząt nie należy się bać, ale tak czy inaczej kontakt z nimi nauczył mnie respektu. Miałem do czynienia z różnymi końmi, od różnych hodowców, z różnych hodowli, z różnych krajów, po różnych przejściach. I wiem, że każdy koń jest inny.
Jak człowiek.
Dokładnie, do każdego konia trzeba inaczej podejść, inaczej z nim porozmawiać, co więcej, przede wszystkim z właścicielem. Bo właściciele są bardzo wymagający i patrzą na każdy ruch lekarza i jeżeli coś im się nie spodoba, to już więcej po tego lekarza nie zadzwonią.
Lekarz weterynarii taki jak Pan musi być takim trochę zaklinaczem koni? Zwierzę też musi Panu zaufać.
Zwierzę musi mnie słuchać. Dlatego ważne jest postępowanie z koniem. Zawsze mówię moim studentom, że z koniem należy postępować delikatnie, ale zdecydowanie. Jeżeli koń wyczuje, że w człowieku, który do niego podchodzi, jest jakiś lęk, strach, to trudno nad nim zapanować.
Pamięta Pan „swoją” pierwszą ciążę?
Tak, pamiętam dokładnie. To był chyba 2003 albo 2004 rok, krótko po moim powrocie ze stażu w Wiedniu. Ciąża była z inseminacji nasieniem sprowadzonym od dawcy z Niemiec. Klacz była ze stadniny niedaleko Jelcza-Laskowic. I była to moja w warunkach terenowych pierwsza inseminacja i pierwsza skuteczna.
Prowadził Pan całą ciążę u tej klaczy?
Tak, zwykle zresztą właściciel chce, by lekarz odpowiadał za całość procesu – od zapłodnienia do rozwiązania. Bo to, że klacz zajdzie w ciążę, to jest dopiero początek tej drogi, na końcu której jest zdrowy źrebak. Ciąża u konia trwa około 320-330 dni, a więc niemal cały rok. Właściciele są niecierpliwi, bardzo często nalegają, by wywołać poród, kiedy czekanie się przedłuża. I zawsze wtedy tłumaczę, że nie wolno robić takich rzeczy, bo to z reguły źle się kończy dla konia.
Odbiera Pan też porody?
Laicy nie wiedzą, że poród u klaczy trwa maksymalnie 30 minut. Bardzo rzadko występują objawy zwiastunowe, a więc trudno jest przewidzieć, kiedy dokładnie rozpocznie się akcja porodowa. Bardzo często właściciele pilnują, mają monitoring w stajni, żeby w razie czego zadzwonić po lekarza, ale i tak słyszę nie raz „sprawdzałam, zaglądałem i poszedłem tylko na chwile do domu po herbatę, wracam, a tu już jest źrebak”. Dlatego takiego typowego akuszerstwa u tych zwierząt praktycznie nie ma. Konie generalnie rodzą bez problemu. Ale jeśli pojawiają się komplikacje, to w większości przypadków kończy się to źle dla źrebięcia. Bardzo rzadko udaje się wydobyć je żywe i walczy się o zdrowie i życie matki. Co czasami też jest dosyć trudne. Mnie się tylko raz udało wydobyć zdrowego źrebaka przy skomplikowanym porodzie, ale tylko i wyłącznie dlatego, że właściciel zadzwonił do mnie, kiedy akurat byłem w pobliżu tej stajni.
Jest Pan naukowcem i dydaktykiem. Jak łączy Pan te dwie funkcje?
W przypadków studiów weterynaryjnych i pracy w klinice, gdzie wykładamy przedmioty stricte zawodowe moim zdaniem kluczowy jest trójkąt zależności – praca naukowa, praca dydaktyczna i praca kliniczna. I to wszystko trzeba umieć połączyć.
Nie ma dobrego dydaktyka w katedrze klinicznej, który nie jest jednocześnie klinicystą. To nie sztuka przeczytać co jest w książce i przekazać suchą wiedzę. Studenci zaraz to wyłapią.
Oczywistością też jest, że badania naukowe ułatwiają prowadzenie pracy klinicznej i dydaktycznej, bo zmuszają do pogłębiania swojej wiedzy. Realizowałem ostatnio projekty Narodowego Centrum Nauki dotyczące niepłodności klaczy – ten obszar interesował mnie również z punktu widzenia klinicznego i dydaktycznego. Szukałem odpowiedzi na pytanie, co stanowi największą trudność w rozrodzie koni, a więc badałem niepłodność na tle chorób macicy. W tym kierunku poszedłem naukowo, ale też i na tym w dużej mierze opieram dydaktykę, a więc ten trójkąt: klinika-dydaktyka-nauka przynajmniej w moim wypadku bardzo dobrze działa.
Każdy może zostać lekarzem weterynarii?
Przede wszystkim trzeba lubić zwierzęta. Ale też istotny jest strach przed nimi – jeśli nas paraliżuje, uniemożliwia działania, to kandydat na lekarza weterynarii powinien się głęboko zastanowić, czy naprawdę tym lekarzem chce zostać. Bo może to jego lubienie zwierząt sprowadza się do ich głaskania, a nie leczenia? To jest trudne pytanie, ale życie bywa zaskakujące. Na moim roku nie było samych prymusów, a jednak wiele moich koleżanek i kolegów jest dzisiaj doskonałymi lekarzami, świetnie znajdują się w terenie, w praktyce, mają wspaniałe lecznice, klientów. Jak widać, sukces w tym zawodzie to wypadkowa wielu czynników.
A Pan czemu wybrał weterynarię?
Pochodzę ze wsi. Mieliśmy dużo zwierząt, wszelkiego gatunku. Przyjeżdżali więc do nas lekarze, którzy pomagali tym zwierzętom, a ja od małego uczyłem się przy nich. Bardzo mi się podobało to, jak pracują. A poza tym spędzałem dużo czasu ze zwierzętami. Uwielbiałem na przykład patrzeć, jak locha rodzi. Taki poród trwa długo – czasami kilka godzin, można więc pomóc i tym maleńkim prosiętom, i ich matce. Dzisiaj dzieciaki spędzają czas przy komputerze, a ja siedziałem w chlewni czy stajni i bardzo mi to odpowiadało.
Więc jak przyjechał Pan z tej wsi na studia do miasta, to co się w Pana życiu zmieniło?
Wrocław to piękne miasto, mieszkam tu od lat, ale przyznam szczerze, że brakuje mi przestrzeni. A kiedy przyjechałem na studia to o tym zderzeniu jakoś specjalnie nie myślałem. Nie było czasu. Studia weterynaryjne nie są łatwe, wymagają dużo nauki. Nie zastanawiałem się więc, że żyję w jakichś murach, a przestrzeń mogę mieć tylko w parku.
A to, że jest Pan ze wsi pomagało w studiowaniu?
Nie miało większego znaczenia. Mój rok był zresztą dość szczególny – tylko raz w historii wydziału, w 1992, przyjęto wszystkich kandydatów bez egzaminów. Wiele osób szło wtedy na ekonomię, prawo. U nas na 130 miejsc złożono 131 podań i przyjęto wszystkich. Śmialiśmy się potem, że byliśmy rocznikiem z łapanki, bo spora część szybko się wykruszyła. A czy mi było łatwiej?
Te studia od każdego wymagają samodyscypliny i systematyczności. Cała reszta to kwestie indywidualne – jakie ma się podejście do zwierząt, czym się bardziej interesujemy, a czym mniej.
Nie ukrywajmy, w dzisiejszych czasach nie ma lekarza weterynarii omnibusa, który wie wszystko i zna się na wszystkim. Dzisiaj każdy wybiera specjalność, w której się lepiej czuje i w której się rozwija.
Kiedy zaczynał Pan studia, myślał o pracy naukowej czy raczej zakładał powrót do pracy u podstaw, w terenie?
Tłumaczę studentom, że powinni uczyć się wszystkiego. Leczenia koni, bydła, psów i kotów, bo nie wiedzą, w jakim kierunku pokieruje ich życie. Ja nigdy nie myślałem, że będę pracował na uczelni. Byłem pewien, że po studiach będę pracował w terenie z dużymi zwierzętami. Ale po absolutorium okazało się, że nie ma pracy dla lekarzy weterynarii. W moich rodzinnych stronach, w województwie lubuskim, w okolicach wsi, skąd pochodzę, w 1992 roku było około 1000 sztuk bydła. Kiedy kończyłem studia nie było już nic. Padały PGR-y, prywatni właściciele, którzy kupowali ziemię, nie byli zainteresowani hodowlą. Kiedy więc dostałem propozycję zrobienia doktoratu, pomyślałem, że przez cztery lata coś się może zmienić i przedłużę sobie młodość. A tymczasem, jak się okazało, połknąłem bakcyla i dzisiaj nie wyobrażam sobie życia i pracy bez nauki. Czasem jak widać, trzeba zdać się na los.
Który przyniósł też Panu staże zagraniczne. Utwierdziły one Pana w wyborze?
Kilka miesięcy spędziłem na Uniwersytecie Medycyny Weterynaryjnej w Wiedniu, głównie na katedrze rozrodu pod kierownictwem pani profesor Aurich. I tam zobaczyłem, że na Zachodzie, szczególnie w Austrii czy Niemczech, koń jest uznawany za zwierzę prestiżowe. Konie trzymają bogaci ludzie, to jest swego rodzaju wyznacznik pozycji. Tam też mogłem zobaczyć, jak właściciele się tymi końmi interesują, jak to się przekłada na zaawansowanie medycyny. I co tu kryć – utwierdziło mnie to nie tylko w wyborach życiowych, ale też w przekonaniu, że musimy też taki poziom mieć u nas w kraju. U nas również ludzie stają się coraz zamożniejsi, właścicieli koni przybywa, a to oznacza, że specjaliści wysokiej klasy są i będą poszukiwani.
Czego wymaga Pan od siebie w pracy?
Od siebie? Uważam, że jeśli ktoś zostaje naukowcem, to musi w sobie pielęgnować ciekawość. I musi mieć otwartą głowę, bo przecież nauka często musi przecierać nowe ścieżki. Żona nieraz żartuje, że konie są dla mnie ważniejsze od domu, bo jak wracam z uczelni, to tymi końmi rzeczywiście mnie czuć. Mówię jej wtedy, że to jest wspaniały zapach przyrody. Bo kiedy mamy w klinice konie, to jest dla mnie oczywiste, że jestem u nich, doglądam ich przed i po inseminacji. Czasem nocuję na uczelni – mam nawet przygotowany materac. Zresztą przyznam, że uwielbiam spać na materacu dmuchanym i wakacje zawsze spędzamy pod namiotem.
A od studentów czego Pan wymaga?
Zaangażowania. Nie wszystko musi się udawać od razu, czasem trzeba dojść do jakiegoś zagadnienia kilka razy, ale jeśli ktoś się stara, walczy i widać, że mu zależy, to warto takie postawy wspierać.
Co Pan czuł, kiedy odbierał nominację profesorską z rąk prezydenta Polski?
Bez wątpienia ogromną satysfakcję. Tyle pamiętam. Emocje z tym związane czynią pustkę w pamięci.