eu_green_logo_szare.png

Aktualności

Krzesimir Dębski: – Prawdziwe pomniki budujemy codziennie swoją pracą

Krzesimir Dębski, autor Kantaty Uniwersyteckiej skomponowanej na 70-lecie Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu o swoich kresowych i dolnośląskich korzeniach, uniwersyteckich powinnościach i o muzyce, która płynie z serca.

140 lat po prapremierze uwertury akademickiej Brahmsa „Gaudeamus Igitur” skomponował Pan za zamówienie i jubileusz Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu Kantatę Uniwersytecką. Usłyszymy w niej pierwszą zwrotkę słynnego wiersza Horacego „Exegi monumentum”, ale też słowa będące mottem wyróżnienia przyznawanego przez uczelnię najlepszym studentom – o odwadze bycia mądrym i działania. To przesłanie ważne nie tylko dla środowiska akademickiego.

„Postawiłem pomnik trwalszy niż ze stali”, ja w szkole uczyłem się jeszcze tłumaczenia, w którym było „ze spiży”. Takie pomniki przecież budujemy codziennie swoją pracą, każdy z nas. Dokładamy te cegiełki w niewidocznym monumencie ludzkiego dzieła, jakim jest chociażby uniwersytet, tworzony przez kolejne pokolenia, spajany wiedzą, nauką, poczuciem misji i powołania. Dla mnie ta kantata jest też szczególnie istotna ze względu na Wrocław i jego lwowskie korzenie. Nie te dosłowne, ale intelektualne, tożsamościowe. Przecież tutaj po wojnie trafiła grupa lwowskich profesorów ocalałych z rzezi na Wzgórzach Wuleckich. I ci ludzie przenieśli tu nie tylko naukę, dorobek indywidualny i zbiorowy, ale też etos myślenia, polskiego, głęboko patriotycznego, w którym bardzo ważna była tolerancja i umiejętność życia w wielonarodościowych społecznościach. Bo przecież taki właśnie był Lwów, do I wojny światowej miasto formalnie austriackie, którego siłę i wyjątkowość budowali mieszkający tam Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Rusini, Niemcy, Austriacy… Ten wielokulturowy i wieloetniczny Lwów był żywy w opowieściach w mojej rodzinie. Z tym miastem związany był mój dziadek, który przed wybuchem I wojny światowej studiował tam weterynarię, medycynę i tysiące innych rzeczy, jak to było ówcześnie w modzie. To był niezwykły kawałek Polski.

Ma Pan na myśli kresy?

Jakże by inaczej. Przez 150 lat co prawda nie mieliśmy niepodległości, ale nie mieliśmy tam też żadnej rzezi, mordów z nienawiści etnicznej. Austriacy jakoś godzili te żywioły narodowościowe i dopiero kiedy cesarstwo upadło, okazało się, że to godzenie jest jednak niemożliwe. Kiedy wybuchła I wojna światowa, dziadek został wcielony do armii austriackiej i trafił do szpitala polowego. Z opowieści ojca wiemy, że wykonywał tam setki operacji i nie miało znaczenia, że nie miał jeszcze dyplomu lekarza. A potem trafił do rosyjskiej niewoli i tam też operował w szpitalu polowym, tylko, że rosyjskim.

I poznał tam Pana babcię.

Ukrainkę z Kubania, Kozaczkę. Był gorącym orędownikiem pojednania polsko-ukraińskiego, ale rodzina chyba uznała jego małżeństwo za mezalians, więc po ślubie wyjechał ze Lwowa na Wołyń. Był wiejskim lekarzem, takim wołyńskim Judymem, którego życiem kierowała miłość i misja.

Krzesimir Dębski
Krzesimir Dębski – autor muzyki do blisko 50 filmów, .in. do "Ogniem i mieczem" czy "Plac Waszyngtona"
fot. archiwum prywatne

Te ukraińskie korzenie odezwały się w Panu, kiedy Jerzy Hoffmann zaproponował Panu napisanie muzyki do „Ogniem i mieczem”? Jak powstała „Dumka na dwa serca”?

Dziadek był nie tylko lekarzem, ale też muzykiem amatorem. Grał na mandolinie. Nie było mi jednak dane czerpać z tradycji kresowych – dziadkowie zostali zamordowani w czasie rzezi wołyńskiej, a ja urodziłem się w 1953 roku, już w Wałbrzychu, gdzie trafili moi rodzice. Kiedy dostałem propozycję od Hoffmana, mój ojciec, sam zresztą muzyk, pedagog i kompozytor, podrzucał mi różne motywy, pytał, jak mi pomóc. Ale prawdę mówiąc, nie robiłem żadnych studiów muzycznych, nie słuchałem ludowej muzyki z okolic Kubania i stepów ukraińskich. Po prostu siadłem i napisałem to, co miałem we krwi.

Skoro pisał Pan „z krwi”, to jest Pan Wołyniakiem z racji korzeni? Wałbrzyszaninem z racji miejsca urodzenia? Warszawiakiem z wyboru?

Teraz czuję się ogólnopolski, ale najważniejsze jest to, że pochodzę z kresów. Jestem z rodziny uciekinierów, uchodźców z pogromu, bo tak trzeba nazywać rzeź wołyńską. To był bardzo ważny testament tożsamości naszej rodziny. Śmierć dziadków i przymusowa emigracja rodziców pozbawiła mnie naturalnego dostępu do bazy kulturowej tamtych terenów. Literaturę oczywiście znam, czytałem wszystko, co było możliwe na te tematy, ale w muzyce rosłem jednak innej.

Pana rodzina osiadła w Wałbrzychu.

Czyli na nowych kresach, gdzie ukrywało się wielu akowców. Po wojnie mój tato skończył studia i rodzice, po traumatycznych przeżyciach – między innymi związanymi ze śmiercią mojej starszej siostry, przyjechali do Wałbrzycha. To było wtedy miasto pełne dymu, węglowego pyłu, mama opowiadała, że na pierwszym spacerze mój becik był po pół godzinie czarny. Może nie było to najbardziej przyjazne miejsce do życia, ale dla nas jednak okazało się ważne.  

Pana pierwsze wspomnienie z Wałbrzycha?

Fatalne, pogryzł mnie pies i długo jako dziecko bałem się tych zwierząt. Ale pomijając psy, do których ostatecznie się przekonałem, mój ojciec w tym Wałbrzychu stworzył szkołę muzyczną. Międzynarodową. I to nie jest żart. Nawet afisze koncertowe uczniów były w trzech językach: po polsku, w jidysz i po niemiecku. Wtedy jeszcze bardzo dużo Niemców było w tym mieście, bo kopalnie i koksownia potrzebowały fachowców. A do szkoły chodziły dzieci pracowników technicznych tych kopalń. A jidysz, bo ściągnęli tu polscy Żydzi ocaleli z Holocaustu. Z powodu jednego z nich mieliśmy zresztą problemy. (śmiech).

Jakie?

Kolegą z podstawówki mojego starszego brata był Franek Cukerman, który wyjechał z Polski do Izraela, ale całe życie czuł się z tą Polską i naszą rodziną związany. I przysyłał nam kartki z życzeniami, szkopuł był jednak w tym, że kolega mojego brata jak dorósł to został generałem w izraelskiej armii.

I te kartki…

Przychodzące jeszcze w latach 70. spowodowały, że nasza rodzina była pod lupą bezpieki. Przesłuchania, awantury… A wracając do pytania o tym, kim się czuję, to ja bym je postawił inaczej – co mnie ukształtowało.

I co Pana ukształtowało?

Szkoła muzyczna stworzona przez tatę. Wakacje, co roku, u wujka po Jelenią Górą. Kształtował mnie krajobraz tak inny od tego kresowego, ale przecież zachwycający. Widziałem dewastację tych terenów, które w sensie przynależności emocjonalnej były niczyje. Ci wygnańcy, którzy tu osiedli, nie wiedzieli, czy jak długo tu zostaną. Serce mi pękało, kiedy widziałem, ile pięknych miejsc się rozpadało, znikało raz na zawsze.

To się zmienia, Dolnoślązacy czują już więź z tą częścią Europy, która po wojnie stała się ich domem.

Norman Davis w swoim „Mikrokosmosie” przypomniał nam, że te tereny były 400 lat czeskie. To też wymagało odkrycia. Ale mnie boli to, że nie zaadaptowaliśmy tych terenów do naszej kultury. Nie mamy tu polskiej muzyki ludowej, sztuki ludowej, wreszcie zwyczaju obyczaju.  W Karpaczu fajnie jest, ludzie piją wódkę i co śpiewają? „Hej sokoły”.

Dlatego napisał Pan Poloneza sudeckiego?

To pierwszy polonez w historii Polski związany z Sudetami – w ten sposób zaanektowałem te tereny dla Polski. Dużo czytałem materiałów muzycznych zebranych w archiwach serbołużyckich. Wie pani, że Lipsk po serbołużycku nazywa się Lipczany? Johann Sebastian Bach, wielki kompozytor niemiecki z Saksonii, kantor w Lipsku, na ulicach swojego miasta słyszał muzyków ludowych, polskich, czeskich albo serbołużyckich. Słowiański element miał niezwykły wpływ na rozwój muzyki niemieckiej. Miłośnikiem muzyki słowiańskiej był Thelemann, który podsunął Bachowi twórczość serbołużycką i wtedy ten zaczął pisać polonezy. Nazywały się po francusku Polonaise i znalazły się w suitach francuskich, które były wtedy modne.

Z Bachem kojarzą się nam też kantaty…

Powiem więcej, on mógł być naszym kompozytorem. Próbował w Polsce robić karierę i wystartował, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, w konkursie na kompozytora królewskiego w Warszawie, ale przegrał. Krzywdzili go również rodacy. Słynne koncerty brandenburskie 80 lat leżały w nieotwartej kopercie u elektora brandenburskiego! Napisane na zamówienie, wysłane do zamawiającego i nikomu nawet nie chciało się zajrzeć do koperty! Musiał upłynąć niemalże wiek, by ktoś je odnalazł i wtedy zaczęło się odkrywanie Bacha i jego twórczości.

Goście koncertu, podczas którego poprowadzi Pan orkiestrę nie tylko w prawykonaniu Kantaty Uniwersyteckiej odkrywać niczego po latach nie muszą, ale powinni przygotować się na wzruszenia. „Pieśń syberyjska”, „Przyszli o zmroku” i „Rzeka marzeń” to Pana hołd wobec krainy utraconej?

To dowód pamięci o tych, którzy utracili swoje domy, groby bliskich, których życie naznaczyła wywózka, tułaczka, strach. Tutaj, we Wrocławiu, nie muszę tłumaczyć, czym były kresy, jakie dziedzictwo nam dały, ile z tego dziedzictwa ocaliliśmy i jak to dziedzictwo pozwoliło nam zbudować nowe życie. A jeśli będą wzruszenia, to przecież dobrze. Muzyka płynie z krwi, z serca, budzi w nas emocje, pozwala je wyrazić i przeżyć po wielekroć, ale za każdym razem inaczej. I o to przecież w tym chodzi.

rozmawiała Katarzyna Kaczorowska

Koncert z muzyką Krzesimira Dębskiego i utworami Krzysztofa Komedy w aranżacji gościa jubileuszu Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu odbędzie się 4 października 2021 roku w Teatrze Muzycznym Capitol, początek uroczystości o godzinie 19.

W programie usłyszmy utwory: „Dumka na dwa serca”, „Pieśń syberyjska”, „Przyszli o zmroku”, „Rzeka marzeń (wspomnień)”, „Trojak jubileuszowy”, „Kołysanka Rosemary”, „Czas nas uczy pogody”, „Nim wstanie dzień”, „Ave Maria”, „Afryka Mama” oraz Kantatę Jubileuszową „Exegi Monumentum”.

Koncert będzie transmitowany na stronie: upwr.edu.pl/koncert-jubileuszowy.

 

magnacarta-logo.jpglogo European University Associationlogo HR Excellence in Researchprzejdź do bip eugreen_logo_simple.jpgica-europe-logo.jpg